Większość komedii romantycznych, od których uginają się półki w wypożyczalniach, jest do siebie podobnych, jak dwie krople wody. Te same wątki i motywy odgrywane i odgrzewane na okrągło w niemal identycznych – paryskich, lub nowojorskich – sceneriach.
Tymczasem wyreżyserowana przez Stephana Eliotta „Wojna domowa” wyłamuje się z konwencji typowego, hollywoodzkiego "kom-romu". Pozornie treść jest ta sama, co w setkach innych fabuł z tego gatunku. Matka nie akceptuje wybranki swego syna, więc w relacjach między dwoma paniami zaczynają się poważne zgrzyty. Co więc powoduje, że warto zwrócić uwagę na „Wojnę domową”?
Przede wszystkim fakt, iż jej akcja dzieje się gdzieś na przełomie lat ’20 i ’30 XX wieku. Już sam koloryt tamtej epoki sprawia, że mamy wrażenie obcowania z filmem przeznaczonym dla nieco bardziej wymagającej publiczności. Ale przecież, tak jak nie szata zdobi człowieka, tak też i nie same retro-kostiumy i dekoracje wpływają na wartość tego filmu. Istotne jest tu zestawienie ze sobą dwóch typów mentalności.
Jędzowata matka głównego bohatera, w którą wcieliła się Kristin Scott Thomas, jest przedstawicielką brytyjskiej arystokracji, a co za tym idzie, wielbicielką wszelkiej maści ceremoniałów, tradycji i rytuałów, z których wyłamanie się, stanowi dla niej grzech najcięższy. Żoną bohatera – w tej roli Jessica Biel - jest natomiast przebojowa, wyemancypowana Amerykanka, która nie ukrywa, że woli brać udział w wyścigach samochodowych, niż w polowaniach na lisy, zaś abstrakcyjne malarstwo a la Picasso – do którego zresztą ponoć zdarzało jej się pozować nago – jest jej znacznie bliższe, niż klasyczne, portretowe pozy, w których gustuje teściowa-Angielka.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Czyli powrót do krainy dzieciństwa. Pytanie tylko, czy udany. I w ogóle możliwy…
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.