Ireneusz Dudek – na scenie raz genialny multiinstrumentalista i wokalista bluesowy, kiedy indziej: zwariowany rock’n’rollowiec Shakin’Dudi, rozszalałą publiczność oblewający wodą.
Jak brzmi przepis na dobry blues?
– Każdy twórca powinien poszukiwać. Wychowałem się najpierw na klasyce, a potem na anglosaskiej muzyce bluesowej. Nie rozumiałem komunistycznej teorii, że należy odciąć się od wzorców zachodnich, bo przecież w amerykańskim bluesie trzeba szuka źródeł i rock’n’rolla, i wszelkiej improwizacji, także jazzowej. Ja poszukiwałem, sięgałem do różnych odmian bluesa. Nie chciałem być tylko powielaczem dźwięków, które już zostały zagrane. Po dwudziestu kilku latach tego grania doszedłem do własnej wersji: symphonic bluesa, łącząc triadę, na której czarnoskórzy muzycy oparli swoje akordy, charakterystyczne brzmienie blue note i sposób rytmizowania – z klasyczną harmonią. Jako pierwszy wprowadziłem tu całą orkiestrę, również skrzypce. Kiedy pojechałem na Zachód, okazało się, że proponujemy coś, co dla tamtejszych muzyków jest interesujące i nowe. Gram inaczej... Teraz chcę zrezygnować z dużych aranżacji i zespołów – na rzecz bardziej kameralnych. Chyba już jestem przygotowany, by udźwignąć ciężar bluesa na scenie, choć czuję, że daleko mi do niedoścignionego wzoru, jakim był zawsze dla mnie John Lee Hooker. Pracuję nad nową płytą bluesową. Będę śpiewał po polsku, o naszej rzeczywistości.
A skąd się wziął 25 lat temu Shakin’Dudi?
– Byłem w jakimś stopniu buntownikiem, przeciwstawiałem się temu, co nie było prawdziwe. Lubiłem Stone’sów, Hendricksa, ale nie miałem dostępu do muzyki, która mnie ciekawiła. Śpiewałem i dobrze grałem bluesa, ale nikt tego nie chciał nagrywać, bo śpiewałem po angielsku. Chcieliśmy się trochę oderwać, rozweselić. No i zaprotestować. Paradoksalnie to dopiero Shakin’Dudi, po latach grania bluesa, dał popularność. Kiedy się idzie pod górkę, to w życiu muzyka najlepszy okres. Dlatego wolę ten etap powolnego wspinania się, niż samą popularność. Lubię od siebie wymagać, więc nawet Shakin’Dudi, którego wciąż traktuję bardziej jako rozweselającą odskocznię od poważnej twórczości, musi być prawdziwym rock’n’rollem, zagranym według najwyższych standardów.
Buntownik i poszukiwacz może jednak łatwo zabłądzić.
– Tym, co daje gwarancję i bezpieczeństwo, jest dla mnie rodzina. Jeżeli rodzina jest wierząca, wie, co jest ważne w życiu, to, nawet gdy człowiek zboczy z drogi, umie się odnaleźć. Miałem taką rodzinę – i to była dobra baza, bym – nawet pozwalając sobie odlecieć dość daleko w tym życiu rock’n’rollowca – powrócił. Kiedy przez Shakin’Dudi zostałem muzykiem zauważonym, pojawiły się nowe możliwości, pieniądze… i pokusy. Gdzieś po dwóch latach pomyślałem: co z tego, że wczoraj oklaskiwało cię 6 tysięcy ludzi? Gdzie ty masz dzieci, żonę? Co ci dają te pieniądze i ta sława? Jesteś frajerem! I zawiesiliśmy koncerty…
Nie chciał Pan też grać w Opolu?
– Miałem dystans do takich festiwali, ale ludzie chcieli słuchać buntownika, więc pojechałem. I tam poznałem przyszłą żonę – Iwonę. Po czterech godzinach rozmowy się oświadczyłem, ale żona zgodziła się na ślub kościelny dopiero, kiedy przed Bogiem przysiągłem, że zrezygnuję z alkoholu. I Bóg mnie wspomaga: wytrwałem…
Ale Bóg też doświadcza…
– Owszem, przychodziło też nosić krzyż, czasami bardzo ciężki. Najpierw lata ciągłych niepowodzeń w sztuce. Musiałem się też zmierzyć z chorobą, szpitalem. Potem był ciężki wypadek samochodowy, zmiażdżone kolano. Po latach spędzonych w Holandii, kiedy urodziły się córki, postanowiliśmy wrócić do kraju, tu stworzyć im polski dom, wychować po katolicku. Mieliśmy to, czego pragnęliśmy, były pieniądze. I wtedy prawdziwym krzyżem stała się śmierć córki – Dorotki. Była nieuleczalnie chora, o czym dowiedzieliśmy się na krótko przed jej śmiercią. Byliśmy bezradni. Idąc za trumną cierpieliśmy, ale czuliśmy opiekę Ducha Świętego, który prowadził nas jakoś przez ten bardzo trudny czas.