O oldskulowym magnetofonie, popularności i Janie Pawle II z Grażyną Torbicką rozmawia Barbara Gruszka-Zych
Oglądają Panią miliony, ale pozostała Pani naturalna, jakby popularność Pani nie zmieniła. Czy nauczyła się Pani tego od mamy, słynnej prezenterki Krystyny Loski?
– Kiedy byłam mała, nie wiedziałam, że mama jest taka znana, tylko mnie dziwiło, że jak idę, trzymając ją za rękę, to wszyscy się do nas uśmiechają. Popularność ani mnie nie męczy, ani nie jestem na nią łasa, bo od dzieciństwa z powodu mamy z tym żyję. Jedynym mankamentem jest fakt, że trzeba uważać na swoją prywatność. Kolorowe pisma przerabiają każdą popularną postać jak w rezonansie magnetycznym, przejeżdżają po niej i kroją na jak najmniejsze plastereczki, żeby wszystko prześwietlić, wycisnąć. To wymysł ogromnego przemysłu kolorowego świata. Niech sobie pani wyobrazi, że jest na wczasach, a tu telefonem komórkowym robią pani zdjęcia, a na dodatek potem umieszczają w Internecie. To żenujące… Ktoś zrobił mi takie zdjęcia w Gdyni, kiedy podczas zakupów kupiłam kanapkę. A potem zobaczyłam ten moment w Internecie. Ale nie przejmuję się tym, bo wiem, że większości ludzi nie interesuje, jak jem kanapkę.
Poznała Pani największe gwiazdy kina. Pierwsi byli Miloš Forman i Woody Allen.
– Z Formanem to dłuższa historia. 12 lat temu pojechałam po raz pierwszy na festiwal do Berlina, żeby zrobić z nim rozmowę, na którą miała mnie umówić telewizja. Na miejscu w agencji, ustalającej kolejność wywiadów, okazało się, że nie mam nominacji od polskiego dystrybutora i nie jestem wpisana na listę rozmówców. Z automatu telefonicznego, bo nie miałam wtedy komórki, zadzwoniłam w tej sprawie do Polski, ale oni też niewiele mogli pomóc. Wróciłam i powiedziałam, że będę czekała, bo może ktoś nie przyjedzie, a ja wskoczę na jego miejsce. „Proszę pani, na Formana wszyscy przyjdą” – odpowiedziała pani z agencji. Przesiedziałam bez skutku cały dzień, a w nocy napisałam do niego list, bo powiedziano mi, że reżyser może osobiście zdecydować, czy jeszcze kogoś przyjmie. Forman przyjechał ze „Skandalistą Larry Flintem”, więc tłumaczyłam mu, że jestem dziennikarką z Polski, że ten film może mieć dla nas ogromne znaczenie, pokazując, w tym przełomowym dla Europy Wschodniej momencie, różne oblicza wolności słowa.
Poskutkowało?
– Zgodził się i to była bardzo ciekawa rozmowa. Kiedy zapytałam, czy emigrując z Czechosłowacji do Stanów, poczuł się wolny i niezależny, odpowiedział, że nie. W Czechosłowacji musiał się liczyć z opinią cenzora, natomiast w Stanach musi mierzyć się z opinią milionów widzów, czyli z komercją. Bo producent filmu stale patrzy, czy ludzie na niego przyjdą, czy nie. Podsumował, że woli się jednak mierzyć z milionami widzów niż z jednym cenzorem idiotą.