Ludzki paparazzi.– Właśnie. I tu, jak w każdym innym zawodzie, ludzie są różni. Do paparazzich można się przyzwyczaić. A ja nie robię nic, czego powinnam się wstydzić. Niestety wiem, że do każdego, nawet najbardziej banalnego zdjęcia można dopisać niewiarygodnie głupią historię.
Skąd się bierze w nas chęć podglądactwa, śledzenia i oceny osób znanych? – To jakiś atawizm chyba – podglądać innych. Niedawno czytałam biografię Marii Antoniny. Gdy damy dworu, według ścisłego ceremoniału, ubierały ją w komnacie, pod oknami Wersalu stali gapie. Pisała matce, że wstaje, ubiera się i pudruje „na oczach całego świata”. Gdy rodziła dziecko, wokół były tłumy dworzan i dostojników, bo „należał” im się taki przywilej. Ludzie byli podglądaczami i zawsze chyba będą. Ale ja nie jestem Marią Antoniną i żyję w kraju, w którym konstytucja gwarantuje mi prawo do prywatności. Więc będę tej prywatności bronić. I nie zamierzam pudrować się publicznie.
A sama nie podglądasz?– Czasem u fryzjera jakieś kolorowe pismo przejrzę. Ale nie wierzę tabloidowym „newsom”, bo zdaję sobie sprawę, że w najlepszym wypadku prawdy jest tam kilka procent. Z internetu korzystam jak z narzędzia: służy mi do komunikacji, jak większości z nas. Uważam, że normalni ludzie nie siedzą w internecie, by wypisywać komentarze do wiadomości wyssanych z palca. Współczuję tym, którzy mają na to czas i ochotę. Być może jest to dla nich sposób na poprawienie sobie nastroju. Może liczą, że gdy komuś ubliżą, zrobi im się lepiej.
Oczekują swoistego katharsis?– Ale żadne katharsis nie nastąpi. Będzie tylko gorzej. Zło, które od nas wychodzi, wraca. Jestem tego pewna. Podobna zasada dotyczy dobra.
Pracujesz w 2 fundacjach pomagających dzieciom, bierzesz udział w wielu inicjatywach charytatywnych, dobro powinno wracać jak bumerang...– Wraca. Mam pracę, która jest moją pasją, mam rodzinę, której pragnęłam. Dostałam wiele od losu, od Boga. Dostałam darmo, więc staram się spłacić dług.
Słyszałam, że prowadzenie „My, wy, oni” to też forma zapłaty...– Poniekąd tak. Ale historia mojego udziału w tym programie jest bardziej skomplikowana. Gdy umierał Jan Paweł II, pojechałam wprost z teatru do kościoła św. Anny w Warszawie. Siedziałam w ławce i przypomniałam sobie swoją modlitwę w tym kościele, wypowiedzianą w 1990 r. Byłam wtedy w trakcie egzaminów wstępnych do szkoły teatralnej. Modliłam się o zdany egzamin i złożyłam Panu Bogu obietnicę: jeśli zostanę aktorką, udowodnię, że artysta może być prawym człowiekiem, że ten zawód mnie nie zmieni. W kwietniu 2005 r., przypomniałam sobie o obietnicy. Wyszłam z kościoła. Zaczepiali mnie ludzie i dziękowali, że jestem razem z nimi. Moja postawa była dla tych ludzi ważna. Podeszła do mnie dziennikarka i poprosiła o wypowiedź. W pierwszym odruchu chciałam odmówić, ale po chwili się zgodziłam. To było moje „dziękuję” Ojcu Świętemu. Moją wypowiedź widziała w telewizji Ela Ruman, autorka „My, wy, oni”. Zadzwoniła i zaproponowała prowadzenie programu. Najpierw powiedziałam „nie”. Potem zgodziłam się nagrać jeden próbny odcinek i nie żałuję. Prowadzę program, z którego wiele się dowiaduję. Poznaję ludzi, których historie, chociaż często dramatyczne, dają nadzieję. A to jest chyba w życiu najważniejsze: dawać nadzieję.
Artykuły z poszczególnych działów serwisu KULTURA:
FilmLiteraturaMuzykaMalarstwoArchitekturaZjawiskaSylwetki