Dyskotekowa elektronika to nie wszystko - zdaje się za pośrednictwem swego debiutanckiego albumu powiedzieć nam Jazmine Sullivan.
„Jazmine Sullivan, podopieczna legendarnej Missy Elliott jest określana przez amerykańską prasę, jako najjaśniejsza gwiazda młodego pokolenia na firmamencie współczesnej sceny r’n’b za oceanem” – czytamy w materiałach prasowych dotyczących tej młodej, czarnoskórej piosenkarki.
Zwykle podchodzę z dużym dystansem do tego typu sformułowań marketingowców z wielkich wytwórni muzycznych, dla których każdy z wydawanych przez ich firmę fonograficzną artysta stanowi objawienie. Ale gdy idzie o krążek „Fearless”, trudno się z „oficjalną opinią” Sony Music nie zgodzić…
Jazmine momentami sięga po stylistykę retro, w której radzi sobie nie gorzej niż Amy Winehouse, by już po chwili brzmieć niczym Alicia Keys, a i z prób dorównania charyzmatycznej Joss Stone wychodzi obronną ręką. Znakomicie miesza soul z regge, hip hopowe skandowanie z gitarowymi riffami rodem z lat ’70 (wystarczy posłuchać trzeciego na płycie utworu „My Foolish Heart”, aby przekonać się, że to możliwe!), by znów po chwili w kapitalnym „Switch!” brzmieć równie przebojowo, jak przed laty „The Jackson Five” w hicie „ABC”.
Z pewnością płytowy debiut Jazmine Sullivan różni się od tego, czym raczy nas ostatnio chociażby Beyonce. Miast remixów i sampli, mamy tu zwrot ku bardziej tradycyjnym kompozycjom, co wychodzi pannie Sullivan na dobre. Po co się ścigać z Lady Gagą na jednosezonowe, wakacyjne hity, skoro można nagrać album, do którego będzie się wracać. Jazmine wyjątkowo udał się początek kariery, więc jedyne, czego wypada jej życzyć, to tego, by kolejne płyty były równie udane, co „Fearless”. Ja już na kolejne jej wydawnictwo czekam!
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.