„Aby poznać prawdę o człowieku, trzeba poznać dramat, przez który przeszedł (…) Szczególnym miejscem obserwacji są dla mnie relacje bezpośrednie: człowiek – człowiek, oko w oko, słowo w słowo – najogólniej mówiąc, relacje dialogu”.
Powyższe słowa ks. Józefa Tischnera świetnie współgrają i podsumowują wszystko to, co jest nam dane oglądać na ekranie podczas seansu filmu „Czekając na wyrok”. Ów amerykański dramat z 2001 roku wyreżyserowany przez Marka Forstera przeszedł do historii kina przede wszystkim za sprawą Oscara dla Halle Berry - pierwszej w dziejach czarnoskórej kobiety nagrodzonej statuetką dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej.
Po ceremonii pojawiały się liczne głosy, że to nagroda absolutnie niezasłużona i przejaw nadmiernej poprawności politycznej (Oscara otrzymał wówczas także czarnoskóry Denzel Washington za rolę w „Dniu próby”). Obecnie, po upływie niemal dwóch dekad, doskonale wiemy, że to nieprawda. Berry stworzyła bowiem kreację aktorską, która porusza także i dziś, zaś „Czekając na wyrok” doszlusował do grona tzw. „współczesnych klasyków”. Filmów, o których nie można i nie da się zapomnieć.
Głównymi bohaterami tej historii są Leticia i Hank (Halle Berry i Billy Bob Thorton). Ona straciła męża, on żonę. Z czasem, w tragicznych okolicznościach, giną także ich dzieci. Trudno podnieść się po czymś takim. A jednak jest na to nadzieja. Szansą są wspomniane wcześniej, tischnerowskie „relacje bezpośrednie: człowiek – człowiek, oko w oko, słowo w słowo”.
Leticia i Hank zaczynają się przyjaźnić, spotykać, wreszcie układać sobie nowe, wspólne życie. A nie jest to łatwe. Akcja filmu toczy się bowiem na amerykańskiej prowincji, zaś uprzedzony rasowo ojciec Hanka nie życzy sobie by jego biały syn spotykał się z czarną kobietą. Hank początkowo także zdaje się mieć uprzedzenia, z czasem jednak dokona się w nim ogromna przemiana, która pozwoli pokonać samotność i wypełnić czymś dotychczasową pustkę.
Samotność i pustka – czasem nie do zniesienia, czasem jednak przynoszące także ukojenie i spokój (spokój prowincji, „pustyni”), co świetnie widać i słychać na ekranie. Piękne, „oszczędne”, stonowane zdjęcia; snujące się w tle, jakby od niechcenia, instrumentalne kompozycje… - wszystko to buduje niezwykły nastrój tego świetnego, choć też bardzo mocnego, momentami wstrząsającego, filmu. Ale chyba właśnie taki musi być prawdziwy (filmowy) dramat. Dający widzom szansę „poznać prawdę o człowieku”. Pozwalający doświadczyć, przeżyć, doznać autentycznego katharsis.
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów