Czyli zapomnijcie o "Pretty Woman"!
W 1990 roku Garry Marshall wyreżyserował film, który podbił serca kinomanów na całym świecie. Mowa rzecz jasna o kultowym „Pretty woman”, z pamiętnymi rolami Julii Roberts i Richarda Gere.
Rok później na ekranach kin pojawiło się kolejne jego „romantyczne dzieło” – ekranizacja sztuki Terrence’a McNally’ego, z Michelle Pfeiffer i Alem Pacino w rolach głównych. „Frankie i Johnny” nie powtórzył jednak sukcesu „Pretty Woman”. Nie spodobał się ani masowej widowni, ani krytykom. Ale też nie popadł w zapomnienie. Z upływem czasu zaczął nawet zyskiwać na wartości i gdy ogląda się go dzisiaj, ma się wrażenie, że to film dużo, dużo lepszy niż osławiona „Pretty Woman”.
„Frankie i Johnny” jest bowiem „bliżej życia”. Na ekranie mamy dwie wielkie hollywoodzkie gwiazdy (Pacino i Pfeiffer byli przecież wówczas bardziej znani niż Roberts i Gere), a jednak reżyser miast koncentrować się wyłącznie na ich miłosnych perypetiach, postanowił pokazać nam także kawałek (czy wręcz kawał) amerykańskiej codzienności.
Akcja toczy się w niewielkim nowojorskim bistro Apollo – barze szybkiej obsługi, gdzie zwykli, szarzy amerykanie wpadają na chwilę, by zjeść coś smacznie i niedrogo. Na zapleczu zaś romansują ze sobą kucharz z kelnerką. Także zwykli i szarzy. A przy tym samotni, lekko zdziwaczali, mieszkający w zagraconych kawalerkach…
Nie ma tu nic z hollywoodzkiego blichtru, utopii Los Angeles, amerykańskiego snu, którym od dekad karmi nas kino. I może właśnie to było powodem niepowodzenia tego filmu? Widzowie oczekiwali czegoś innego. Bajki, fantazji, kolejnej wariacji na temat „Kopciuszka”, którym przecież „Pretty Woman” była. Tymczasem przyszło im oglądać film, który momentami więcej ma wspólnego z brytyjskim kinem społecznym, niż z amerykańską komedią romantyczną.
Ba! Jest w nim także coś z dawno zapomnianej symfonii miejskiej – gatunku popularnego w czasach kina niemego, ukazującego życie w wielkich miastach. W filmie Marschala mnóstwo jest ujęć, ukazujących budzący się do życia Nowy Jork (spieszący do pracy mieszkańcy, uwijający się dostawcy), w tle zaś rozbrzmiewają absolutnie zachwycające melodie, które dodatkowo podkreślą ten niezwykły moment dnia. W tym „Clair de lune” Claude’a Debussy’ego – utwór brzmiący tu równie pięknie, jak gershwinowska „Błękitna rapsodia” w „Manhattanie” Allena.
Tego, po prostu, trzeba posłuchać, zaś sam film zobaczyć.
*
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów