Najbardziej stylowy „film dziennikarski” w dziejach kina?
Wszystko to były filmy oscarowe, więc aż nieprawdopodobnym wydaje się fakt, iż statuetki nie zdobył też „Good Night and Good Luck” z 2005 roku. A jednak. Jego reżyser, George Clooney, zadowolić musiał się wyłącznie oscarowymi nominacjami. Były za to Złote Globy, Europejska Nagroda Filmowa (dla najlepszego filmu zagranicznego) i sporo wyróżnień na słynnym festiwalu w Wenecji.
Opowiedziana w filmie historia oparta jest na faktach. Przypomina o zdarzeniach z lat ’50, kiedy to dziennikarz amerykańskiej stacji CBS, Edward R. Murrow (w tej roli David Strathairn), postanowił poinformować opinię publiczną o metodach stosowanych przez senatora Josepha McCarthy’ego.
Polityk ten był członkiem komisji zajmującej się przesłuchiwaniem ludzi podejrzanych o szpiegowanie, czy też sympatyzowanie z komunistami. Jej działalność do dziś dnia budzi spore kontrowersje (rzekome zastraszanie, pomawianie i inne, bezprawne i niedemokratyczne działania).
Twórcy filmu nie mają wątpliwości - dla nich McCarthy to zło wcielone. Czy jednak mogło być inaczej? Swego czasu pisał o tym Edward Kabiesz w tekście „Łowca szpiegów”. Polecam doczytać tutaj, zaś sam film oglądać „mniej dosłownie”, a bardziej „uniwersalnie”. Można bowiem w „Good Night and Good Luck” zobaczyć odwieczną opowieść o arogancji władzy; o celowym wprowadzaniu w społeczeństwie atmosfery strachu; o nie liczeniu się z prawami jednostki...
Bardzo ciekawe są tutaj także wszystkie wątki o naturze mediów. „Widzowie chcą rozrywki, a nie lekcji wychowania obywatelskiego!” – mówi w pewnym momencie szef stacji, uświadamiający Murrow’owi, jak się sprawy mają. Ale oglądalność, czy wpływy z reklam to jedna sprawa. Jest jeszcze coś innego. Nierzetelni politycy, którym Murrow wypowiedział wojnę, to ci sami ludzie, u których szef stacji musi zabiegać o odnowienie koncesji na nadawanie. Murrow ma swoje ideały - właściciel stacji CBS rzeszę dziennikarzy, którym musi zapewnić pracę. Czyje racje są ważniejsze?
Tego typu dylematów jest w tym filmie dużo, dużo więcej. Niby McCarthy jest szwarccharakterem, ale tak naprawdę nic w tym filmie (prócz pięknych zdjęć Roberta Elswita) nie jest czarno-białe.
Na koniec ciekawostka: senatora McCarthy’ego nie gra tu żaden z aktorów, gdyż Clooney zdecydował się na wykorzystanie archiwalnych nagrań z jego wypowiedziami, które znakomicie wmontowano w materiały nakręcone współcześnie. To prawdziwy, realizatorski majstersztyk, który po prostu trzeba zobaczyć.
*
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów