Magia kina i głupota telewizji. Federico Fellini nie miał wątpliwości, co jest sztuką, a co tandetą.
W nakręconym w 1986 roku filmie arcymistrz światowej kinematografii nieustannie lawiruje między dwoma nastrojami: z jednej strony odczuwa się emanującą z ekranu nostalgię za dawnymi czasami, kiedy kino było wielkie, a musicale z Ginger Rogers i Fredem Astaire’m przyciągały do sal kinowych miliony widzów. Z drugiej zaś strony Fellini wściekle, bezpardonowo atakuje współczesną „cywilizację medialną”, piętnując komercjalizację i absurdalną pogoń za sensacją.
Absurd ów widać przede wszystkim, gdy poznajemy zaproszonych do telewizyjnego studia gości. Jest tam m.in. kobieta twierdząca, że ma romans z kosmitą, pies, który zaczął szczekać w momencie śmierci papieża i nie potrafi przestać, czy najgroźniejszy włoski mafioso. Ten ostatni powinien siedzieć w więzieniu, być społecznym antywzorem, tymczasem w telewizji przyjmuje się go niczym głowę państwa. Dla widzów jest idolem. Ma nawet zaśpiewać na antenie… piosenkę.
Przed laty Tomasz Raczek w książce „Pies na telewizję” porównywał widzów tego typu programów do Rzymian, zgromadzonych w antycznych cyrkach i amfiteatrach. Dziś, tak jak przed wiekami, ludzie pragną igrzysk, krwi, upokorzenia, rechotu... Telewizja schlebia tym masowym gustom. Rzadko je kształtuje. A jeśli już, to ponosi klęskę (misyjne programy publicznych nadawców mają marną oglądalność. Ludzie wolą rozrywkę).
Felliniego to bolało. Jak na artystę przystało, chciał głębi, wartości, sztuki. Tymczasem wszędzie wokoło widział tandetną reklamę (plakatową golizną próbuje się sprzedać każdy możliwy produkt).
Główni, tytułowi bohaterowie filmu, nie bardzo potrafią odnaleźć się w tej telewizyjnej (nie)rzeczywistości. Są ludźmi z innej epoki. Choć w młodości tylko imitowali Rogers i Astaira, to w jakiś sposób styl, klasa, splendor tamtych wielkich, hollywoodzkich gwiazd na nich spływały. Dziś nie może być już o tym mowy, gdyż najzwyczajniej w świecie, takich gwiazd i filmów już nie ma. Dawne kino, a współczesna tv? Nie żartujmy. Nie ma czego porównywać.
Fellini składa więc w „Ginger i Fred” hołd dawnemu kinu. Również za sprawą obsady. Marcello Mastroianni i Giulietta Masina są przecież także ikonami tamtych czasów. A gdy idzie o czasy współczesne ze wszystkimi ich medialnymi kuriozami, mistrz proponuje nam trzy możliwości.
Można się na nie wściekać i beznadziejnie buntować (jak bohater grany przez Mastroianniego). Można je obśmiać, jak to uczynił sam reżyser, parodiując w filmie liczne telewizyjne gatunki (teleturnieje, wideoklipy, reklamy). A można, tak jak Ginger/Masina, zachować spokój, czasem tylko dziwiąc się kolejnym absurdom epoki ekranów. Ale czy warto psuć sobie nimi humor? Przecież wystarczy wzruszyć ramionami, machnąć na nie ręką i mieć nadzieję, że jakoś to będzie. Że jest nadzieja. Bo przecież nigdy nie można tracić optymizmu.
Ale my już to przecież skądś wiemy. Felliniowska powtórka z oscarowych „Nocy Cabirii”? Jak najbardziej…
*
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.