Nietypowa ekranizacja powieści Jane Austen.
Nietypowa, bo znacznie odbiegająca od tego, co zwykle dane jest nam oglądać w filmach „austen’owskich”. Piękne plenery, kostiumy i wnętrza. Romanse, lekki styl i humor. Jeśli zaś pojawiają się wątki poważniejsze, zwykle „załatwia” się je ironią i dystansem. Czyż nie do tego przywykliśmy?
W nakręconym w 1999 roku przez Patricię Rozemę „Mansfield Park” jest inaczej. Początek i koniec przywodzą co prawda na myśl baśniowego Kopciuszka, zasadnicza część filmu pełna jest natomiast wątków i tematów poważniejszych, których scenarzystka i reżyserka w jednej osobie ukrywać nie zamierza. Ba, ewidentnie je eksponuje. Dodatkowo robi to na tle podniszczonym (rozpadające się, pustawe wnętrza dawno nieremontowanych domów i rezydencji).
Już samo to jest mocno symboliczne i dające do myślenia. A to tylko wspomniane już tło, na które rzucone zostaną m.in. rasizm, niewolnictwo i brytyjski kolonializm (rodzina Bertramów, do której trafia główna bohaterka, zawdzięcza swój majątek zyskom z plantacji na Antigui).
Jak się z czasem okaże, na leżącej na Karaibach wyspie, nie tylko zmusza się czarnoskórych niewolników do pracy, ale także torturuje ich i wykorzystuje seksualnie. Jak więc widać o kolejnej lekkiej, czy sztampowej „austenówce” w tym przypadku raczej nie może być mowy, choć oczywiście mnóstwo charakterystycznych dla ekranizacji prozy Jane Austen elementów także tu znajdziemy. Zwłaszcza gdy przyjrzeć się uważniej poszczególnym postaciom.
Po raz kolejny bowiem oglądamy ów swoisty „teatr austenowski”, w którym nie może zabraknąć pastora, dziwaka, intrygantki czy „księcia”, który, jak się z czasem okazuje, wcale nie pochodzi z bajki. To już niemalże galeria archetypów, ale jak wiadomo, wziętych przez Jane Austen z życia. Jeden z braci był pastorem, inny został adoptowany przez bogatych krewnych, siostra była zaręczona z mężczyzną, który zmarł na Karibach, sama zaś pisarka najpierw oświadczyny przyjęła, następnie zaś zmieniła zdanie.
I wszystko to właściwie widzimy tu na ekranie. W roli głównej oglądamy zaś Frances O'Connor. Zagrała całkiem nieźle. Jak i wszyscy pozostali (w obsadzie są jeszcze m. in. Jonny Lee Miller, Harold Pinter, Justine Waddell, Sophia Myles czy Hugh Bonneville). A więc aktorsko bardzo przyzwoicie. Reżysersko także. Z pewnością więc warto tę niesztampową ekranizację obejrzeć.
*
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.
Trend ten rozpoczął się po agresji Kremla na Ukrainę. A w USA...