„Jeszcze nie pora nam spać” – twierdzi Rafał Kmita. W Teatrze Rozrywki w Chorzowie wybudza nas z zimowego snu swoim kabaretem z „wyższej półki”.
W dobie degrengolady produkcji teatralnych ta propozycja, łącząca kabaret z występami baletu, zespołu wokalnego i big bandu – znacząco odcina się jakością od tła. Kmita, działający na scenie kabaretowej od 18 lat, przyjechał do Rozrywki ze swoim 5-osobowym zespołem, żeby przy współpracy z miejscowymi aktorami zrealizować dwuipółgodzinne widowisko, będące jego autorską diagnozą współczesności. I udało mu się sprowokować widzów do śmiechu, masującego nie tylko brzuch, ale i szare komórki.
Oglądając polskie scenki rodzajowe rozgrywające się w taksówce, pociągu, na ławce, jak w krzywym zwierciadle oglądamy naszą rzeczywistość. Życie gna tak szybko, że z kolejnych dni zapamiętujemy wyłącznie dźwięk budzika. Biegniemy nie za marzeniami, ale forsą i najlepszymi wynikami w robocie. A kiedy pracownik nie przychodzi do pracy i okazuje się, że zmarł, jego szef jest zdolny wyłącznie do komentarza: „Ten, to zawsze wiedział, jak się wymigać”.
Okazuje się, że społecznym ekstremom – takim jak staruszka spod znaku moherowego beretu i dresiarz – jest do siebie bardzo blisko. A nam, przeciętnym obywatelom, najłatwiej rozmawiać przy pomocy rozwiązującej, jak i kneblującej języki wódki.
Kluczowym punktem kabaretowo-musichallowego spektaklu jest skecz o końcu świata. Widzowie telewizji emocjonują się swoim odejściem zaprogramowanym przez jedną ze stacji, która uciekła się do takiego chwytu, żeby zwiększyć oglądalność. Śmiejemy się z nas samych – sterowanych przez media, opinie, innych ludzi. Nasuwa się pytanie: „Gdzie ukryliśmy się my sami?”. Warto na nie odpowiedzieć, wychodząc z teatru, aby – jak chcą kabareciarze – „napić się życia”.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.