Temat spektaklu „Dwie połówki pomarańczy” oscyluje na granicy dobrego smaku.
Teatr Capitol, mimo wystroju na miarę Las Vegas, jest miejscem przyjaznym. Dzięki otwartym drzwiom tej sceny młodzi nie muszą czekać na debiut latami. Tak jest w przypadku ostatniej premiery „Dwie połówki pomarańczy”.
Mimo romantycznego tytułu, sztuka debiutującej Igi Kownackiej jest właściwie czarną komedią, niekiedy przechodzącą w farsę. Pomysł karkołomny – aby sprawdzić siłę uczuć swej żony, kochający, choć nie zawsze idealny mąż pozoruje własną śmierć, by w kobiecym przebraniu, jako policyjny psycholog, udzielić wsparcia domniemanej wdowie.
Temat oscyluje na granicy dobrego smaku, ale reżyser Maria Ciunelis tej granicy nie przekracza. Mało tego, z każdej postaci wydobywa cechy, które budzą naszą sympatię.
W pokoju hotelowym spotykają się nieoczekiwanie, prócz pogrążonej w żałobie żony, nikomu nieznana córka, pragnąca pożegnać ojca, oraz uczestniczka wesela odbywającego się piętro niżej. W tej roli Ewa Złotowska udowadnia rozbawionej widowni, że jej kunszt aktorski nie sprowadził się do roli Pszczółki Mai.
Darmo widz zastanawia się, jak to sceniczne qui pro quo się skończy. Zaskakująca puenta, której nie zdradzę, pada z ust Ewy Złotowskiej.
Czyli powrót do krainy dzieciństwa. Pytanie tylko, czy udany. I w ogóle możliwy…
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.