Można powiedzieć, że „Mizantrop”, ostatnia premiera w Teatrze na Woli, nie jest spektaklem molierowskim, ale można też rzecz całą odwrócić.
Ów „Mizantrop”, oglądany z zainteresowaniem przez widzów, udowadnia jak nigdy dotąd, że Molier jest autorem ponadczasowym i uniwersalnym. Pokazującym świat w kontrze do rzeczywistości, z której wyrósł, jak i w kontrze do rzeczywistości, w której jego bohater zanurzony jest dzisiaj.
Co więcej, autor „Mizantropa” imponuje nam swoją odwagą, drwiną ze świata, od którego przecież zależy jego kariera. Rzecz w tym, że na tej dętej karierze mu nie zależy. I tu jest szkopuł.
Oczywiście bohater przypomina współczesnego Don Kichota, który nie zmieni ani ludzi, ani układów, w jakich żyć trzeba, jeśli chce się awansować, zyskać akceptację, czy choćby mieć święty spokój. Wydaje mi się jednak, że bohater „Mizantropa”, Alcest, oddalił się od Cervantesa, a przybliżył do naszych realiów, w których może już nie dwór, a korporacje, koterie, kamaryle decydują o tym, kto jest „nasz”, a kto obcy.
Znaleźlibyśmy na naszego Alcesta mnóstwo mniej czy bardziej obraźliwych określeń: oszołom, dziwak, nieprzystosowany. Ale do czego właściwie nieprzystosowany? Do obłudy, kłamstwa, wazeliniarstwa, pustki intelektualnej.
Alcest mówi wprost, co myśli o czołobitnych dworakach, serwilistycznych urzędnikach, intrygantach, pozbawionych talentu autorach pnących się w górę dzięki protektorom. Ten brak dyplomacji to jego grzech kardynalny. Znaleźlibyśmy mu wielu literackich i nieliterackich powinowatych, sięgając wysoko, może nawet do Hamleta.
„Mizantrop” w Teatrze na Woli kupuje sobie widza za sprawą znakomitego tłumaczenia Jerzego Radziwiłowicza, rezygnacją ze stylowych kostiumów i misternych peruk, zabawnymi pomysłami inscenizacyjnymi, nowoczesną scenografią i prostotą kreacji Wojciecha Solarza w roli Alcesta.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.