Siedmioro młodych aktorów rozsadza scenę. Dynamitem jest ich temperament.
Jeśli ktoś spodziewał się przeżyć nostalgiczny wieczór na spektaklu „Niech no tylko zakwitną jabłonie”, musiał być zaskoczony. W moim przekonaniu miło zaskoczony.
Nie było wspomnień sprzed 25 lat, kiedy to odbyła się prapremiera „Jabłoni”, firmowana przez Agnieszkę Osiecką. Zamiast tego publiczność otrzymała prawdziwą bombę energetyczną.
Jej potencjałem i podstawowym składnikiem jest temperament młodych aktorów, jednocześnie bezbłędnie wchodzących w klimat czasów, których przecież nie mogą pamiętać. Grane w Ateneum „Jabłonie” można nazwać trumfem młodości i profesjonalizmu pod przewodnictwem mistrza.
Wojciech Kościelniak jest uważany za najbardziej utalentowanego twórcę spektakli muzycznych. Udanie porywał się na adaptację musicalową takich dzieł polskiej literatury jak „Lalka” czy „Chłopi”. Tym razem przedsięwzięcie też nie było proste. „Jabłonie”, które pół wieku temu miały swoją premierę właśnie w Ateneum, obrosły legendą.
Utrzymane w nastroju Bim-Bomu i Studenckiego Teatru Satyryków przywoływały repertuar Warszawy przedwojennej i powojennej. Zespół aktorów z Krysią Traktorzystką, czyli Krystyną Sienkiewicz, z Hanną Skarżanką, Romanem Wilhelmim śpiewał piosenki, które nuciła cała Warszawa. Przedstawienie było grane aż 450 razy. Zawsze z kompletem widzów. Dziś też publiczność gotuje owacje młodym twórcom, chociaż pojawiają się głosy mówiące, że interpretacją i formą daleko współczesnemu spektaklowi do pierwowzoru.
Chapeau bas dla niegdysiejszych osiągnięć, ale nie wyobrażam sobie odtworzenia tamtej inscenizacji. Byłoby to po prostu nudne. Nowoczesność aranżacji, dynamika ruchu, odkrywczość scenografii i kostiumów bawi, a kiedy trzeba wzrusza.
Olga Sarzyńska wykrzykuje dramat Rebeki i jest w tym wściekłość na własną naiwność, na rozczarowanie, które mogła przewidzieć. Julia Konarska wciela się w skazanych na marną egzystencje „Kochanków z ulicy Kamiennej”, którzy śnią o miłości Romea i Julii. Żywiołowa Emilia Komarnicka poraża dramatem wyrzuconej na margines dziewczyny w poruszającym songu „Wszystko to z nudów, wysoki sądzie...”.
Mają dystans do świata przedwojennej Warszawki i groźnego peerelowskiego systemu. Próbują te lęki obśmiać, a my wraz z nimi. Dyryguje tym zespołem na pół clown, na pół Arlekin, zdystansowany antreprener, Krzysztof Tyniec. A nutę nostalgii wnosi świetna Joanna Kulig.
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.
Trend ten rozpoczął się po agresji Kremla na Ukrainę. A w USA...