Kajakiem z Mysłowic do Gdańska. – Popłyniemy tylko po to, żeby sobie popłynąć? Trzeba mieć jakiś cel – mówili przed „wycieczką”. Cel znaleźli: kaplica św. Barbary w bazylice Mariackiej. No i prezent dla świętej – węgielne serce górnika.
Są małżeństwem. Jacek, górnik, pracuje w kopalni „Staszic”, Monika, fryzjerka, prowadzi własny zakład. Mieszkają w Mysłowicach razem z dziećmi – 12-letnimi bliźniakami Julią i Alanem. Na początku maja porzucili ciepły Śląsk i pompowanym kajakiem ruszyli nad morze. Teraz marzy im się Paryż. Dlaczego? Bo na nazwisko mają Paris.
Beze mnie nie płyniesz
– Zawsze fascynował mnie kajak. Ten kupiłem rok temu, trochę popływaliśmy po Zatoce Puckiej, po Zalewie Wiślanym, po morzu w Chorwacji – mówi Jacek.
Pomysł na ekstremalną wycieczkę podsunęła mu „Gazeta Mysłowicka”, z której dowiedział się o historii żeglugi na Przemszy oraz o Andrzeju Sapoku, budowniczym statku „Katowice”, który pod koniec lat 20. XX w. przepłynął Wisłę kajakiem od Oświęcimia do Gdańska. Sprawdził stan rzeki, a potem wybudował statek – bocznokołowiec napędzany silnikiem spalinowym Diesla o mocy 160 KM. Jego długość całkowita wyniosła nieco ponad
33 m, szerokość kadłuba – 4 m.
– To mnie zainspirowało, a potem zrodził się drugi pomysł. Pomyślałem sobie: „Popłyniemy tylko po to, żeby sobie popłynąć?”. Trzeba mieć jakiś cel. Znalazłem ołtarz św. Barbary w bazylice Mariackiej w Gdańsku i pomyślałem, że trzeba to nasze górnictwo promować. Że górnik to nie ino taki, co idzie na gruba, robi, siedzi w doma i pije piwo, ale że może też coś ciekawego zrobić. Wymyśliłem, że popłynę z jakimś darem do św. Barbary. Tak w podzięce i z prośbą, żeby święta dalej pilnowała górników – wyjaśnia Jacek. Ostatecznie „plebiscyt na prezent” wygrało serce z węgla. – Sam je wyrzeźbiłem, pomalowałem takim bezbarwnym lakierem, żeby było dość trwałe, koledzy doradzili, żeby nie szlifować. Mówili: „Zostow, tak bydzie lepij wyglondać” – wspomina.
– Na początku myślałem, że popłynę z jednym z dzieci. Pytam: „Julia, płyniesz ze mną?”. Do syna: „Alan, płyniesz?”. Na co żona: „Ty, a mnie się nie pytosz?” – mówi Jacek. – Mężowi do głowy by nie przyszło, że ja chciałabym popłynąć – uzupełnia Monika.
– Żony nie chciałem brać, bo myślałem, że to dla niej będzie za trudne, ale ona powiedziała: „Beze mnie nie płyniesz”. Na co ja: „No dobra, ale żebyś nie narzekała, jak będzie ciężko”. Żona nie narzekała wcale, ja też nie narzekałem – śmieje się Jacek. – Jestem bardzo upartą osobą i jak sobie coś wyznaczę, muszę to skończyć – precyzuje Monika.
W końcu dzieci zostały z babcią, a oni do dziś zastanawiają się, jak im się to wszystko udało.
– Koledzy z pracy bardzo mi kibicowali. Zrobili sobie w takiej komorze mapę Polski z Wisłą, dzwonili, pytali, gdzie jestem i zaznaczali sobie to miejsce – wspomina Jacek.
Przygotowania do wyprawy trwały jakieś pół roku. Polegały na przeszukiwaniu internetu, wycieczkach na śluzy, zakupie odpowiedniego sprzętu (dobra latarka, wodoodporny telefon z automapą) i opracowaniu trasy.
Umyć włosy przed stolicą
– Wypłynąłem 7 maja po szychcie w kopalni z Trójkąta Trzech Cesarzy w Mysłowicach. To jest bardzo ciekawe miejsce, gdzie łączą się Biała i Czarna Przemsza i gdzie spotykało się trzech zaborców – Prusy, Austria i Rosja. Zależało mi na tym, żeby wypłynąć z miejsca, w którym Polska się zaczynała i kończyła. Tam był port, a po wojnie żegluga na Przemszy zamarła. Chciałem z sercem rozpocząć podróż tam, skąd węgiel zaczął spływać na Polskę – mówi „nasz górnik”.
Wcześniej Przemszę przepłynął 14 marca, żeby sprawdzić, czy w ogóle da się to zrobić. Udało się za pierwszym i za drugim razem. Żona dołączyła do niego na tzw. zerowym kilometrze Wisły pod Oświęcimiem. 20 maja byli już w Gdańsku. Oglądamy zdjęcia z przygotowań do podróży, kolejnych dni wyprawy, „miejsc noclegowych”. Woda, kajak, namiot, wschody słońca, dzika przyroda, mgły i tęcze.
– Wstawaliśmy o 4.01, ja robiłem kawę, herbatę, żona zwijała śpiwory i wyruszaliśmy dalej – mówi górnik. Zakupy robili co 3, 4 dni. – Nigdy nie wiadomo było, gdzie będziemy spać, co będziemy jeść. Jedzenie to jeszcze pół biedy, bo zapasy mieliśmy, a wodę dokupowaliśmy po drodze. Wszystko się zjadło, może tylko surowej ryby bym się nie chwyciła – opowiada Monika.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.