Kajakiem z Mysłowic do Gdańska. – Popłyniemy tylko po to, żeby sobie popłynąć? Trzeba mieć jakiś cel – mówili przed „wycieczką”. Cel znaleźli: kaplica św. Barbary w bazylice Mariackiej. No i prezent dla świętej – węgielne serce górnika.
Jak wyglądał ich jadłospis? Rano dwie kromki chleba, herbata, kawa – to na lądzie. Na wodzie – czekoladowy batonik, później drugi, o ile był. A ciepły posiłek – zupki liofilizowane – dopiero wieczorem. Rozbijali się na jakiejś wysepce, gdzie obowiązkowo musiało być drewno, żeby rozpalić ognisko, rozgrzać się, osuszyć. Małżonkowie wspominają jedną z takich wysp, 20 km od stolicy. Nazwali ją „mewią wyspą”. – Setki mew. Szukaliśmy drzewa, a mewy atakowały nas ze wszystkich stron i spuszczały, co się tylko dało. Na szczęście w nas nie trafiły – śmieją się.
Przez pierwsze dni badali Wisłę. – Była w miarę spokojna, stojąca. Jak dopływaliśmy na śluzę, mieliśmy zawsze zielone światło, bo dzwoniłem tam wcześniej, więc wszystko nam przygotowywali – mówi Jacek.
– Za Krakowem Wisła zaczyna się zmieniać. Wcześniej trzeba było mocno wiosłować, trochę silnika też używaliśmy, ale mało. Od Sandomierza, od Baranowa Sandomierskiego rzeka zaczyna robić się dzika – wyspy, mielizny, korzenie. Płynie się od brzegu do brzegu, inaczej się nie da – wyjaśniają Parisowie. – Przez 8 pierwszych dni praktycznie wcale żeśmy się nie myli. Żona sobie przed Warszawą włosy w Wiśle umyła, bo w stolicy trzeba było wyglądać – śmieje się mąż fryzjerki. – A jak wchodziłem do sklepu, to wyglądałem jak bezdomny.
Niebieskie ludziki
Prawdziwy kryzys spotkał ich po tym, jak dopłynęli do Płocka. Tam na rzece zrobiły się ogromne fale. – Zaczęliśmy nabierać wody, płynęliśmy do 2.00 w nocy do Dobrzynia nad Wisłą, żeby skorzystać z pogody, bo była nieprzewidywalna – wspomina Jacek. Następnego dnia próbowali płynąć dalej. Było bardzo ciężko, aż na 666 kilometrze... stał się cud. – Akurat w tym miejscu od Pana Boga dostaliśmy dużo pomocy, zesłał nam tam „niebieskich ludzików”, czyli policję wodną. Brakowało nam do zapory 9 km, ale te 9 km robilibyśmy cały dzień. Wiatr wiał nam w twarz, cofało nas, płynęliśmy kilometr, półtora na godzinę – mówi górnik. Policjanci zaoferowali pomoc – Ślązaków i ich kajak „Batory” podholowani do zapory we Włocławku.
Nowo poznani koledzy zadzwonili do znajomego bosmana, który był kiedyś komendantem Policji Wodnej we Włocławku i „naszym” załatwili nocleg na przystani. Pierwszy z dwóch pod dachem.
– Ta noc zdecydowała o tym, żeśmy do Gdańska dopłynęli – wspomina małżeństwo. Byli przemoczeni, zmęczeni ciągłą walką z falami i wiatrem, oboje przeżywali kryzys, choć ani jedno nie pisnęło o tym drugiemu. – U bosmana wykąpaliśmy się, nawet nam swój obiad oddał. Okazało się, że każdy, kto nam pomagał, miał powiązania ze Śląskiem, górnictwem. A jak płynęliśmy i powiedziałem ino jedno słowo, to od razu było: „A, hanys płynie!”– uśmiecha się Jacek.
W sumie, według danych kilometrażowych, małżonkowie przepłynęli 986 km, średnio 80 km na dzień. Tak naprawdę jednak, odbijając się od brzegu do brzegu, pokonali ich ponad 1000.
– Ponbóczek nad nami czuwał. Bezpiecznie, bez zaczepki ze strony ludzi, trafialiśmy na takich, co chcieli pomóc albo byli neutralni – mówi Jacek. Bezpieczny był też sam kajak, dlatego że jest pompowany i bardzo ciężko go przewrócić. Jednak przy silnym czołowym wietrze nie jest w stanie nabrać prędkości i zwyczajnie przysysa się do wody albo spływa w kierunku brzegu. Na szczęście przy odpowiednim podmuchu można wesprzeć się żaglem. – W pewnym momencie, gdy płynęliśmy na żaglu, goniliśmy barki. Żona mówiła: „Zwolnij, bo do nich dobijesz” – śmieje się Jacek.
Para przyznaje, że „wycieczka” umocniła ich małżeństwo. – Osobno na pewno nie dalibyśmy rady – mówi Monika. Wyprawę potraktowali także jako promocję rodziny. – Nie było kłótni, więcej w domu się kłócimy – żartują.
Małżonkowie dzień przed wpłynięciem do Gdańska znaleźli kolejną przystań i tam mieli drugi i zarazem ostatni nocleg z ciepłą wodą i dachem nad głową.
– Wykąpaliśmy się, żeby do Gdańska wpłynąć jak normalni ludzie – śmieją się. W kościele złożyli serce węgielne. – Na razie tam jest, a jak zimno się zrobi, to go spalą, żeby św. Barbarę ogrzać – żartują Parisowie.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.