Pustelnik wprawdzie wybiera samotność, ale przeżywa ją z Bogiem – mówi ojciec przeor. Odwiedzamy klasztor kamedułów na Bielanach.
Za lotniskiem zjeżdżamy z A4 i drogą pod górę docieramy pod klasztorną bramę. Gdy wysiadamy z samochodu, uderza nas cisza, przerywana tylko śpiewem ptaków. „Ukryliśmy się przed światem” – mówił wczoraj przez telefon ojciec Marek, przeor kamedułów. Faktycznie, choć klasztor widać z autostrady, leśne otoczenie przenosi nas w inny świat. Także tablica u wejścia, informująca, że kobiety mogą wejść na teren klasztoru tylko 12 razy w roku, jest znakiem, że panują tu odmienne reguły.
W rytmie pustelni
Wraz z nami na otwarcie furty oczekuje dwóch młodych mężczyzn. Jeden z nich przyjechał z walizką, zostanie więc w klasztorze co najmniej na kilka dni. To nic dziwnego – w zasadzie przez cały rok ktoś tutaj odprawia swoje rekolekcje. Goście włączają się wówczas w rytm pustelniczego życia, biorąc udział w tych samych modlitwach i pracach co mnisi. Umożliwia to Dom Kontemplacji, który powstał w miejscu dawnej infirmerii.
Tymczasem bramę otwiera brat Jan, furtian z długą brodą. Od razu przed oczami staje nam piękna biała fasada barokowego kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, szeroka na 41 metrów, stylem nawiązująca do rzymskiego kościoła Il Gesù. Wejścia do świątyni pilnują dwie figury: św. Benedykta i św. Romualda. Pierwsza z tych postaci przypomina, że mnisi żyją według Reguły św. Benedykta. Druga to założyciel zakonu kamedułów.
Ojciec Marek Szeliga łączy w swojej osobie dziedzictwo tych dwóch świętych. Choć jest przeorem kamedułów, nosi habit benedyktyński. Nim trafił na Bielany, był opatem w niedalekim Tyńcu. – Nasze życie tutaj, podobnie jak u benedyktynów, skupia się wokół modlitwy i pracy – wyjaśnia. – Tyle że większy akcent kładziemy na milczenie i modlitwę w samotności.
Dzień pustelnika zaczyna się bardzo wcześnie. Dzwon o 3.30 obwieszcza jego początek. Piętnaście minut później mnisi są już w kościele, by odprawiać godzinę czytań. Dalszą część dnia dzielą między modlitwę i pracę. Jedni pracują w ogrodzie, inni w zakrystii, jeszcze inni na furcie czy w kuchni. – Z jednej strony żyjemy w samotności i ciszy, ale z drugiej – gromadzimy się na modlitwach i wzajemnie służymy sobie przez pracę – przekonuje o. Marek.
Nie śpimy w trumnach
Zakonnicy z Bielan należą do Zakonu Pustelników Kamedułów Góry Koronnej. To mniejsza spośród dwóch kongregacji kamedulskich, biorących początek od św. Romualda z Rawenny. Powołał ją do życia w XVI wieku bł. Paweł Justyniani, kameduła, który bezskutecznie próbował zreformować swój zakon, kładąc nacisk na ścisłe przestrzeganie reguły pustelniczej. Udało mu się jednak uzyskać zgodę papieża na założenie nowej wspólnoty. Dziś jej członkowie żyją we Włoszech, w Polsce, Hiszpanii, Kolumbii, USA i Wenezueli.
Na Bielany sprowadził kamedułów w 1604 r. marszałek nadworny koronny Mikołaj Wolski. To on jest fundatorem klasztoru, dlatego jego grób znajduje się u wejścia do kościoła. – Został pochowany w habicie kamedulskim – podkreśla o. Marek Szeliga, prowadząc nas w głąb świątyni. Podziwiamy freski Tomasza Dolabelli, przedstawiające sceny z życia św. Romualda. Zaglądamy do tzw. kapitularza win, gdzie raz w tygodniu zakonnicy wyznają swoje uchybienia przed wspólnotą. Potem schodzimy w dół, do katakumb. – To nieprawda, że mnisi pozdrawiają się słowami „memento mori” albo że śpią w trumnach – śmieje się, uprzedzając nasze pytania, o. Marek Szeliga. Nawet po śmierci kameduli nie byli chowani w trumnach, tylko ich ciało wkładano na desce do niszy katakumb i zamurowywano. Gdy zabrakło nisz, szczątki najstarszych zakonników wyjmowano i składano we wspólnej mogile.
Bez mediów i mięsa
Wychodzimy na zewnątrz, by zobaczyć, gdzie mieszkają mnisi. Trzynaście domków stoi w równym rządku wzdłuż alejki. Nie wszystkie są zamieszkane. W tej chwili na Bielanach żyje dziewięciu zakonników – dwóch ojców i siedmiu braci. Trzech następnych mężczyzn przygotowuje się do złożenia ślubów. – Nowicjuszy mamy stale, zainteresowanie jest duże, jednak wielu rezygnuje – mówi o. Szeliga. – Jestem tu ponad osiem lat i przez ten czas śluby wieczyste złożyło czterech mnichów.
Pięć i pół roku to czas, w którym weryfikuje się motywacje przyszłych zakonników. Jeśli tylko uciekają od problemów albo szukają wyłącznie własnej doskonałości – najpewniej odejdą. Nie wytrzymają wczesnego wstawania, rozmów ograniczonych do minimum, braku mięsnych potraw, odcięcia od internetu, radia, telewizji, znajomych. – Ten czas jest po to, by przekonać się, czy nowicjusz autentycznie szuka Boga – podkreśla o. Marek. – Bo pustelnik wprawdzie wybiera samotność, ale przeżywa ją z Bogiem, szuka zjednoczenia z Nim. W tym celu odrzucamy to wszystko, co zbędne, światowe, wszelkie dążenie do zdobycia majątku czy sławy. Wybieramy życie pokorne, proste, z pracą na roli czy – jak w naszym przypadku – uprawianiem ogrodu. Nie prowadzimy raczej działalności naukowej, nie zajmujemy się też duszpasterstwem ani nawet kierownictwem duchowym. Owszem, spowiadamy tych, którzy przyjeżdżają do nas na rekolekcje, ale przede wszystkim służymy ludziom w inny sposób – modlitwą. Ideałem życia pustelniczego jest rekluzja, kiedy dany mnich zamieszkuje samotnie w domku, z którego wychodzi tylko kilka razy do roku. W naszej kongregacji jest w tej chwili jeden taki rekluz wieczysty, żyje w USA.
Drony nad klasztorem
Mnisi ukrywają się przed światem, ale świat przychodzi do nich. Czasem ze zwykłej ciekawości, czasem dzięki duchowym poszukiwaniom. Podczas dni otwartej furty klasztor przeżywa prawdziwe oblężenie, przybywają tysiące osób.
– To dla nas dni wytężonej pracy, ale chcemy, by ludzie na tym duchowo skorzystali, a nie koncentrowali się np. na robieniu zdjęć. Nie dążymy do rozgłosu, choć on i tak nas dopada, i już nawet drony nad klasztorem latają – śmieje się o. Marek Szeliga. – Mimo to staramy się dbać o duchowy charakter Bielan, o poszanowanie miejsca świętego, godny strój.
Gdy kończy się dzień otwartej furty, na Bielanach na nowo panuje cisza. Mnisi wracają do codziennych zajęć: modlitw, rozważań, uprawiania ogrodu. – Pan Jezus też, kiedy udawał się na modlitwę, zostawiał uczniów i tłumy, które za Nim szły. Odchodził na bok albo udawał się na pustynię. To samo robili pierwsi pustelnicy. Kiedy skończyły się czasy męczeństwa i nie trzeba było już przelewać krwi, niektórzy zauważyli, że chrześcijaństwo spłyca się, staje się mało radykalne. Stąd właśnie ich „białe męczeństwo”, czyli życie ascetyczne, które staramy się naśladować – mówi na odchodnym ojciec przeor.
Z wyciszonych Bielan wracamy do świata ruchliwą autostradą. Jesteśmy już po „naszej” stronie – pełnej gwaru, pośpiechu, codziennych trosk. I całkiem innych powołań. Ale być może łatwiej nam je przeżywać dzięki modlitwie dziewięciu brodatych mężczyzn w habitach na podkrakowskim wzgórzu.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.