Opowieść odpustowa

Sztandy łoglondało się w drodze na mszę do kościoła, ale faux pas byłoby kupowanie czegoś na nich w tym momencie i tachanie tego do kościoła. Sztywna etykieta łodpustowa tego nie przewidywała.

W przeciągu całego roku są dni oznaczone w kalendarzach na czerwone – są to dni świąteczne, które należy odpowiednio świętować od Gdańska po Podhale (zerżnięte 1 : 1 z feiern von Hamburg bis nach Bayern ).

Jeszcze lepiej jest, gdy przypadają one tak niedalego piątku, albo małe ciut za poniedziałkiem – był taki lekki film „Jeśli dziś wtorek, to jesteśmy w Belgii” - wtedy pojawiają się widoki na ponadnormatywne świętowanie.

Do grupy świat oznaczonych w naszym prywatnym kalendarzu na kolorowo należą urodziny i imieniny. Może jeszcze rocznice ślubu, ale to nie u każdego. Ale każdy z czytających niewątpliwie się urodził (choć tu pojawia się ciekawa kwestia językowa, bo nasi przodkowie - tu urodzeni - tak do połowy 1921 – w jego wschodniej części - to mają wpisane w stronie biernej geboren worden sei – z wyraźnym pokreśleniem roli rodzącej matki) i przy chrzcielnicy dostał swoje imię.

Czyli obchodzi się urodziny i imieniny. Jak przypadają one w ciągu tygodnia, to niektórzy obchodzą je jak leci, ale zdarzają się przypadki przenoszenia ich na dzień wolny, a takim jest przede wszystkim niedziela.

W naszym górnośląskim hajmacie podobnie jest z odpustem parafialnym, czy jak się to kiedyś jeszcze nawet bardzo często pisało, a – o dziwo – nawet jeszcze dzisiaj raczej normalnie godo i słyszy - łodpust.

Taki łodpust to wypada w niedzielę tak często, jak to jest według kalendarza możliwe, czyli na pewno nie co roku. Skuli tego, jak imieniny patronki czy patrona są w tydniu, to łodpust jest fajrowany w następno niedziela.

A co jak co, to łodpusty były zawsze odprawiane na Górnym Śląsku na pierwszym miejscu z należytą dozą elementu sakralnego oraz już po wyjściu z kościoła wśród elementów okraszających ten fest całkiem przyziemnie – ale jakże przyjemnie.

Jostont przypuszcza, że ta specyficzna górnośląska forma odpustowa kształtowała się przez długie dziesięciolecia, uwzględniała przy tym pewne różnice lokalne wewnątrz samego Górnego Śląska, ale zasadniczy skład jej DNA – jak to się obecnie modne mówi - pozostawało wspólne.

Z przyczyn subiektywnych – nie tylko zamieszkiwania przez jedną czwartą życia na Janowie, aczkolwiek to bardzo optymistyczna kalkulacja prospektywna – Jostontowi najbardziej zapadł w pamięci odpust św. Anny w janowskiej parafii na Nikiszu. Taki paradoks topograficzno-administracyjny.

Już po drodze do kościoła, zaraz jak się wzięło winkel i otwarła się przestrzeń zwana Podkinem, ukazywał się cały szpaler sztandów, czyli stoisk czy też budów z całym łodpustowym anturażem.

Czy był on jota w jotę podobny do tego z utworu „Kolorowe Jarmarki” Janusza Laskowskiego trudno jednoznacznie wyrokować. Ale oprócz wyśpiewanych przez niego atrakcji, były tysz przede wszystkim odpowiednie zorty pierników – Jostont był maszkytny, to go to żywotnie interesowało.

Sztandy łoglondało się w drodze na mszę do kościoła, ale faux pas byłoby kupowanie czegoś na nich w tym momencie i tachanie tego do kościoła. Sztywna etykieta łodpustowa tego nie przewidywała.

Na samym Nikiszu tych standów nie było już tak dużo, ich zasadnicza sztreka – można by zaryzykować porównanie do piosenki Telegraph Road grupy Dire Straits; jak się tak wsłuchać w melancholijny tekst, to można wychwycić pewne analogie do dziejów naszego hajmatu - kończyła się tak przed nieistniejącymi już dzisiaj glajzami przejazdu kolejowego, za którymi był już Nikisz.

Co innego, jak się już szło po mszy nazod do chałpy. Pierniki szło po prowdzie chyba kupić przez cały rok w niedziela, jeden sztand stoł po prawej stronie przed glajzami, a drugi po lewej stronie za nimi, już blank naprzeciwko fary. I tak się tysz robiło, takie niedzielne maszkyty smakowały po prostu niedzielą.

Ale roz do roku, w czasie łodpustu smak tych pierników jakby się potęgował, stawały się one czymś takim, pod dzisiaj dopiero zdiagnozowaną jednostką must have. Choć istnieje pojęcie podobne w języku polskim i śląskim – to jest/był taki mus coś zrobić albo w tym wypadku kupić – ale to – nie czarujmy się – nie brzmi tak jak ten angielskojęzyczny zwrot.

A w tyn łodpust to się kupowało na przed tym upatrzonym sztandzie makaroniki z kołkosfloków, pierniki oblewane szekuladą i takie korzenne. Trzy pełne papiorzane tytki wsadzało się to wcześniej przygotowanego neca albo torby – ludzie byli eko bez dogmatycznych dodatków – i dokupywało się jeszcze jakieś drobniejsze maszkyty.

Największą atrakcją łodpustową był romel – od Rummel – czyli karasole, szisbudy, loterie i inne tego typu rzeczy, wtore już stoły tak z dwa tydnie wcześniej na placu koło byłego kina „Słońce” na Jonowie. Oprawę dzwiękową – oprócz jakiś lajerkastów na romlu – zapewniały placpatrony odpalane z takich małych pistoli, albo ciepane ajnfach na ziemia.

Tak to było, i na Jonowie i kaj indziej tysz, co by szło mniej więcej przedstawić w sposób uogólniony może tak, aczkolwiek te karuzele, to już współczesność:

Um die Kirche stehen Stände
Händler reiben sich die Hände
Aus der Kirche kommt die Menge
Begibt sich in die schmalen Gänge

Pfefferkuchen in üblichen Sorten
Muss man heute unbedingt horten
So gut schmecken sie einmal im Jahr
Seit Jahrzenten ist das allen doch klar

Am Nachmittag erwartet man Gäste
Auf diesem volkskirchlichen Feste
Immer seltener eine Kirmes mit Karussellen
Früher konnte man sich das nicht vorstellen

Stragany znajdują się wokół kościoła
Handlarze zapraszają z miną anioła
Wychodzące z kościoła masy
Wszystkie drogi prowadzą do kasy

Zwyczajowe odpustowe pierniki
Nikt nie patrzy na cenniki
Smakują tak dobrze raz w roku
Przez lata nie straciły ich uroku

Goście schodzą się popołudniem na kawa
Wciąż żywa tego kościelno-ludowego święta sława
Coraz mniej odpustów z karuzelami
Cóż, tyle już jest czasu za nami

Ale łodpusty były już i 100 lot temu. Tematem odpustowym - jako jednym z wielu - zajmowała się na łamach katowickiego „Gościa Niedzielnego” osoba Stacha Kropiciela, czyli emerytowanego bergmana, który mieszkał niedaleko Katowic wraz ze swoją żoną Teklą.

Swoje satyryczne gawędy pisał „po naszemu” czyli gwarą śląską. Powiastki te – w łącznej ilości 423 - ukazywały się w latach 1924 - 1973 – aczkolwiek ich złoty okres skończył się w roku 1950 - i były z reguły pisane przez redaktorów naczelnych „Gościa”.

W roku 1924 Kropiciel pisał: „Źle teraz gawędziarzowi, na świecie, bo pierwej jak sie w miesiącu różańcowym wybroł na wędrówka, to wszandzie trefił na łodpust, kiermasz, weselisko abo radośnik. A teraz kaj sie człek zawłóczy, tam biadanie i lamenty, bo na nasz biedny ludek roboczy przyszły trudne czasy, czasy bezrobocia i małych zarobków”.

W roku 1928 tak o odpuście w Katowicach – Boguciach: „Już w sobota popołedniu toch sie wybroł z moją starą na łodpust do Bogucic.[…] Na ulicach już było bardzo dużo ludzi, bo budziorze, to już tydzień naprzód przyjechali na łodpust, nie, aby sie modlić, jeno aby zrobić dobry geszeft. W niedziela rano, pogoda była piękno, bo było trocha chłodnawo, to już zewsząd ciągli ludzie do Bogucic, i z Katowic, z Małej Dąbrówki, z Dębu, ze Załęża, z Roździenia, z Janowa, z Czeladzi, z Mysłowic, z Ligoty, ze Siemianowic, z Michałkowic, no ze wszystkich stron jak na imieniny dzieci do matki, bo też to Bogucice są matką wszystkich kościołów na łokoło[…]Są i kajindziej łodpusty, i jo już dość po tych łodpustach połaził, ale takiego, jak w Bogucicach, takiego nikaj nie ma”.

Interesujący obraz odpustu kiedyś i – prawie - teraz oraz cieszyńskiej odmiany gwary górnośląskiej przedstawił „Głos Ludu” z Czeskiego Cieszyna w roku 1998: „Na Śląsku łod downa je zwyczaj chodzynio po odpustach. Dziecka się łokrutecznie radowały na odpust, bo tam było bud z kaj ścim, z łobrozkami, krzyziczkami, różańcami, ale dali z bómbónami, lukrecyjóm, babskim drzistym i słodkim drzywkum. A kiela było kumedyjantów, ryngiszpili. Na odpust chodziło się pieszo w procesji, boso, ale z muzykom. Dopiero przed kościołem my wdziewali krpce albo bóty. Dzisio też chodzóm procesyje, też sóm budy i kumedyjanci, ale to ni ma dzieckóm już taki zocne”.

Łodpusty zawsze u nos były – i oby zostały, ale Jostontowi się wydaje, że ostatnio zaistniał niezauważony fenomen. Zachód i wschód Górnego Śląska spina odpust św. Anny – jeden na Annabergu, drugi ten janowski, który obecnie odbywa się bez dwóch zdań na Nikiszu, pod nazwą Jarmark u Babci Anny. Dziś Stach Kropiciel nie pisałby już o Bogucicach, nie, to byłby bezapelacyjnie Nikisz.

Jostont, jak teraz od jakiegoś czasu, pierników nie kupi, wejdzie tylko na chwilę do kościoła, uda się do ławek w lewej bocznej nawie, usiądzie w pierwszej z nich z przodu – kiedyś tu była tabliczka z jego nazwiskiem, miejsca w ławkach były opłacane na konkretną mszę, może jakaś pozostałość po zwyczajach dawnej diecezji wrocławskiej – i porzyko, tak jak kiedyś to robił w tym kościele, w którym ten urodzony w dzień św. Anny został ochrzczony i bierzmowany.

«« | « | 1 | » | »»
Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg