Noel Coward ostrzega: nie zaniedbujmy żon, bo nie wiadomo, co im przyjdzie do głowy.
Tak jak istnieje dobry przepis na szarlotkę, tak niewątpliwie istnieje przepis na dobrą komedię. Och-Teatr ten przepis zapewne posiada, skoro na każdej komediowej premierze publiczność szczelnie wypełnia widownię, a po przedstawieniu nagradza spektakl owacjami. Jakież więc są niezbędne ingrediencje tego przepisu? I czy są one niezmienne? Niekoniecznie.
Wydawałoby się, że podstawą jest dowcipny, dobrze skrojony tekst, ale jeśli prawdziwa jest legenda, że Helena Modrzejewska na swoich zagranicznych występach recytowała książkę telefoniczną, a widzom po policzkach spływały łzy jak grochy, to chyba jednak nie wszystko zależy od tekstu. W przypadku „Upadłych aniołów” Noela Cowarda, sztuki napisanej w roku 1925, a więc w latach epoki edwardiańskiej, można by się również nad tym zastanowić.
Hipokryzja elit, demaskowana w latach 20. XX w., dziś potraktowana dosłownie, chyba już by tak nie intrygowała. Więc jak taki bibelocik grać? Na pewno z dystansem, na pewno pastiszowo, ale przede wszystkim doskonale. I tu dochodzimy do sedna.
Krystyna Janda zdobyła do swego spektaklu dwie na tyle świetne aktorki, że odczytanie przez nie fragmentów książki telefonicznej też wywoływałoby niewątpliwie salwy śmiechu. Magdalena Cielecka i Maja Ostaszewska, jako dwie układne, a przecież znużone pięcioletnim stażem małżeńskim żony dowiadują się, że ich wspólny kochanek (hipokryzja epoki nie pozwala tego powiedzieć wprost, więc może tylko: „adorator z lat beztroskiej młodości”?) właśnie przyjeżdża z Paryża do Londynu i niewątpliwie ożywi monotonne życie poprawnych, a znudzonych mężatek.
Cóż dodać? Ekscytacja i miraże niecierpliwego oczekiwania to majstersztyk aktorski. Do tego dochodzi debiutująca w Och-u w roli pokojówki Marta Chyczewska, zachwycająca dyskrecją, ale i wiedzą o domownikach, powściągliwa i wykwintna (tym razem warto zwrócić uwagę na świetnie napisane kwestie), zwłaszcza gdy obydwie damy coraz mniej mają oporów w ujawnianiu swoich zachcianek.
Mężów poznajemy zaledwie przez chwilę, gdy udają się na męski weekend i gdy po powrocie zastają żony na dobrym rauszu. Spokojni są o swoje stadła, zgodnie z trudną do obrony maksymą Cowarda, że mądry mąż cieszy się kobietą, którą pojął za żonę, ale jeszcze bardziej cieszy się tymi kobietami, z którymi się nie ożenił. Ale czy na pewno znają swoje żony?
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.