Z niechęcią spojrzał na kartki rozłożone na stole, gdzie Hynko pisał swoją wredną księgę. W ramach obowiązków Rybka musi przeczytać to wszystko. Kupa wstrętnej roboty! Przybyło też w izbie pająków, pajęczyn i innych nieczystości. Od ściany odpadł duży płat gliny i odsłonił dziurę. Wszędzie unosił się pył i jakiś niezdrowy odór.
Nie cierpiał tego miejsca i teraz też nie wytrzymał nawet kwadransa. Wyprowadził Hynka na podwórze, mimo że zaspany stawiał opór. Ale nie wybronił się przed wodą, świeżo zaczerpniętą ze studni. Dopiero to zwróciło śpiochowi przytomność. Wtedy z przeciwległego budynku znów wyłonił się Rychter. Wlókł za sobą – także w kierunku studni – ciągle nie dość rozbudzonego astronoma.
– To jest nadworny cesarski badacz kosmosu. Nazywa się Johannes Kepler. Możeście już o nim słyszeli? – powiedział do Rybki w ich niesłyszalnym dla ludzi anielskim języku. Dwuznacznie się przy tym uśmiechał, lustrując Hynka z zawodową rutyną. Kepler mył się sam, bez nacisków, ze szczerą ochotą. Starannie wypłukiwał brudy ze wszystkich zakamarków ciała, raz za razem, z pilnością, którą Hynko uznał by za przesadną, a którą Rybka pochwalił w sercu. Przeciągało się to, zatem Rychter podjął pogawędkę z kolegą.
Teraz już mówił bez tej zadyszki przemieszanej z butą. Usiadł obok, westchnął (a westchnienie anioła ma swą szczególną urodę) i tonem chyba nieszczerego ubolewania wyznał, że Kepler jest najtrudniejszym w całej jego karierze orzechem do zgryzienia. Największemu wrogowi by tego nie życzył, co on ma z astronomem. Bo choć jest to osoba wybitna, ciesząca się uznaniem w Niebiosach, ale nieprzydatna w konkretnych interesach.
Opatrzność wybrała go i uparła się mu sprzyjać, mimo że to luteranin. Próby sprowadzenia go na łono prawego kościoła nie dały skutków. Ale to nie osłabiło wcale niebiańskiej życzliwości. Zwierzchnicy Rychtera cenią tego przebiegłego potwora.
Jest zatem niełatwo i coraz gorzej. Cóż jednak ma Rychter czynić, skoro w sprawie Keplera decydują najwyższe instancje. Astronom podobno służy ważnej sprawie boskiej i Niebo pobłaża jego krnąbrności. O czymś tam chyba nie wiedzą.
– Pan rozumie, kolego? Przecież to oczywisty grzesznik, o czym sam wiem najlepiej. Ale cóż, służba nie drużba. Muszę słuchać i znosić tę przemądrzałość, zresztą typową dla ludzi niewysokiego wzrostu.
Lecz może ma jakieś zalety? Choćby nieliczne?
– No tak. Ma jakieś, choć bez mojej opieki, proszę mi wierzyć, podzieliłby los swojej matki-czarownicy, jako że byli z tego samego dnia i miesiąca, i z tej samej konstelacji. Miała dwadzieścia cztery lata, gdy go urodziła. Jej pierwsze dziecko, chuchro, większość niemowlęctwa spędził na skraju śmierci. Przydzielono mnie do niego, gdy miał czternasty rok. Wymyśliła sobie, że go wykształci na pastora. Dużo by mówić o czterdziestu latach mojego tyrania przy tym niewdzięczniku. Ale tam chcą, by miał trwałe miejsce w historii, by raz za razem dokonywał epokowych odkryć, był gwiazdą Europy, lansował kalendarz rzymskiego papieża i tak dalej. Wyobraża pan sobie, kolego, luteranin broni papieskiego kalendarza! Nasi zwierzchnicy nie wiedzą nic o tym świecie, a my, pokorne sługi, mamy tylko dwie rzeczy, modlitwę i czyn.
Tak oto inspektor Rychter naszkicował podwójny portret: niepokornego badacza gwiazd oraz swój własny – ofiarnego ducha. I żeby jeszcze pana astronoma kochały pieniądze. Co prawda, zmierza ku nim wytrwale, ale one, jak gwiazdy na niebie, tylko mrugają z daleka. Teraz, będąc w kolejnych tarapatach, dostał propozycję od kogoś, komu niegdyś, choć go nie znał, przepowiedział pomyślność. Ten, gdy wróżba się spełniła, nie zapomniał o nim.
Ni to chcąc go nagrodzić, ni sądząc, że sama obecność Keplera zagwarantuje mu szczęście, wziął go na służbę jako astrologa. Na dobry początek dał mu czterysta florenów –dokładnie tyle, ile tamten ma długów. Obiecał mu zawrotną płacę, więc może coś wreszcie się zmieni.
Poczucie godności Keplera wcale nie cierpiało, że został kupiony przez księcia, który mógł sprawić go sobie jak jakąś nową laskę, buty czy rękawiczki. Utrzymuje armię zabijaków i błaznów, więc tym bardziej stać go na tego bidulka, mola książkowego, znającego tajemne szlaki szczęścia i zdolnego je przepowiadać. Chce go mieć jak amulet.
Książę Albrecht, generalissimus i namiestnik, dobrze stojący na ziemi, ważny pionek na jej szachownicy, dotąd tylko szastał krwią żołnierską i cywilną. Rozlewał ją całymi beczkami, kupował hurtem i szerokim gestem. Osiągnął w tym mistrzostwo, aż nagle – skąd i po co? – obległy go wątpliwości.
Odwiedzały go na jawie i w snach, a barwa jego kariery niepokojąco pociemniała. Nie wiedział, co to jest, ale wierzył, że astrologia to odpędzi, a Kepler wyjaśni. Za opłatą, tak poustawia w planetach, że mu przywróci pomyślność. Sprowadzi go sobie i będzie miał jak psa – tę chodzącą, tajemniczą uczoność. Przyjeżdżaj panie astronomie do Żagania!
Pieniądze? Bynajmniej. Kepler nie jest chciwy. Nie w głowie mu, by kogoś olśnić złotym łańcuchem czy wierzchowcem tureckim, wartym wioskę lub dwie. Tyle że umie rachować. Liczby stały się miarą jego postępującego upadku. Zna sumy kwitów zastawnych, które wystawiał. Koszta żony – choroba i pogrzeb. Utrzymanie córek w konwikcie dla młodych dam. Drożyzna. Długi. Nie miał wyboru.
Ruszył do Żagania. Oglądając – źle widzący – mapy, wszystko pokręcił. Praga, Morawy, Śląsk, Żagań.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.