– Niektórzy mówią, że bez Boga da się żyć, podobno bez sztuki też, ale co to za życie? – mówi Antoni Toborowicz.
Wierzy w Boga i stara się Go sprowadzić na ziemię przez swoje rzeźby, szkice i obrazy. Jest pewien, że do wiary i do sztuki trzeba mieć wyobraźnię, dlatego obie idą w parze.
Dwie ręce
W małej Woli Libertowskiej, gdzie się urodził, tworzy dzieła z wielkiego świata swojej wyobraźni. W starym domu po rodzicach żony Idalii urządził muzeum kapliczek i krzyży, w którym gromadzi rzeźby i obrazy swoje i córek, bo trójka z szóstki dzieci odziedziczyła po nim zdolności. W galerii znalazły też schronienie znalezione przez niego w okolicznych wioskach krzyże, liczące po 100, 200 lat. Bóg odwzajemnia mu zainteresowanie, obdarzywszy talentami. Wyczarowuje cuda z wszystkiego, czego się tknie, i aż dziw bierze, że z jego spracowanych, gospodarskich rąk wychodzą takie rzeźby, obrazy, ołtarze, stacje drogi krzyżowej, nawet, nawiązujący do średniowiecznych les dances macabres, konfesjonał w kościele w Dobrakowie, elementy scenografii teatralnej, dom, w którym mieszkają z żoną, córką Weroniką Witkowską, jej mężem i piątką dzieci, i oczywiście całe jego wyposażenie.
Zastajemy go w pracowni, gdzie dopieszcza pędzlem malowane na jaskrawe kolory postacie wiernych, idących do św. Karoliny Kózkówny, przygotowane do ołtarza obok kościoła w Tychach. – Rzeźby powinny być takie, żeby można było z nimi porozmawiać – mówi. – Kiedyś, jak byłem załamany, przyszedłem do moich wyrzeźbionych ludzi, a oni mnie pytają: „Czym ty się tak przejmujesz?” i kiwają głowami. Jeśli rzeźba ma ducha, to on się udziela patrzącemu i wtedy sztuka ma sens – dopowiada. Kiedy chwalę jego dorobek artystyczny, rozgląda się po galerii z przekornym uśmiechem: – To dowód na moje niepowodzenie. Jakby się te rzeźby sprzedawały, toby ich tu nie było. Córka Weronika, też malarka, podobnie jak ojciec nie idealizuje swojej artystycznej profesji: – To zawód jak każdy inny. Jeśli wykonuje się zawód rzemieślniczy, warto mieć do niego zdrowy stosunek i nie myśleć o sławie, tylko cieszyć się z każdego zamówienia.
Stół znad przepaści
W galerii, będącej jednocześnie muzeum i pracownią, zgromadził krzyże z Dobrakowa, Ołudzy i innych wsi, ocalone przed zgniciem albo pochowaniem w ziemi. Stoją jak drzewa w wysokim lesie, a pomiędzy nimi jego kapliczki z Maryją, która trzyma bezwładne ciało Syna, zsuwające się z kolan jak woda. Na obrazach Najświętsze Panienki ustawione jak do zdjęcia, św. Franciszek ze zwierzętami. Między świętymi obrazami wymyślone przez niego stworki Boże, które aż się proszą, żeby stać się bohaterami jakiejś nie napisanej jeszcze bajki. To część menażerii jego oswojonych zwierząt, którą tworzą też ptaki, bociany, kozy, psy z metalowymi oczami, urodzone ze znalezionych kawałków drewna. Trudno pod intensywnymi kolorami rozpoznać lipę czy sosnę, z których powstały. Jak w jakimś ludowym ołtarzu mariackim, w który się komponują, zachwycają oryginalną linią szat i sylwetek, i wyrazistymi barwami. – Lubię rzeźbić zwierzęta, choć powinienem za nimi nie przepadać, bo dużo czasu straciłem, oporządzając je w oborze – przyznaje. – Teraz tą robotą zajmuje się mój zięć. Zwierzęta, zwłaszcza młode, są bardzo ładne, tak samo jak ludzie i rośliny – wymienia. Stale, jak Józef Czapski, którego twórczością zachwycał się niedawno w nowo otwartym pawilonie w Krakowie, nosi ze sobą zeszyt, w którym szkicuje. Na weselu wnuczki Magdaleny, też malarki, siedział przed tancbudą w ogrodzie i rysował tańczących. Kiedy z inną wnuczką jeździ na nabożeństwa majowe do kościoła w Żarnowcu, siedzi zapatrzony w pierwszokomunijne dzieciaki, ale wstydzi się wyjąć zeszyt, żeby je utrwalić. W koszach trzyma zgromadzone kawałki sosny, które zebrał po wichurze ponad 5 lat temu. Robi z nich nogi, ogony, tułowie zwierząt i korpusy wiotkich jak trzcina aniołów, narzekając, że drewno stwardniało z upływem czasu. Okrągły stół, przy którym siedzimy, nie ma czterech nóg, tylko jedno podparcie, jak dyktowało drewno. – Do dziś żona mi wypomina, jak na linie nad przepaścią ściągałem klocek, potrzebny, żeby go zrobić – wspomina. Z narażeniem życia pracował razem z zięciem, stawiając replikę zwalonego krzyża na szlaku nad urwiskiem.
200 Chrystusów
– Urodziłem się w 1941 roku – opowiada. – Za rzeźbienie dostawałem lanie od ojca, bo to nóż złamałem, a to się w rękę skaleczyłem. W Żarnowcu był rzeźbiarz Kostuś, który podobno z głodu umarł i rodzice się bali, że spotka mnie podobny los. Wysłali mnie do porządnej szkoły w Krakowie. Byłem dobry z matematyki, ale z polskim miałem kłopoty. Córka, która skończyła polonistykę, nie raz mnie strofowała, że mówię gwarą. Nie było mi tam dobrze, więc pojechałem do szkoły snycerskiej w Krynicy. Wsiadłem do pociągu i usnąłem, a obudziłem się w ośnieżonych górach. Przyjęli mnie do szkoły, ale przez pół roku się męczyłem, bo nie miał kto nas uczyć rzeźby. Trzymało mnie to, że nie było dużo zajęć i mogłem chodzić po lesie i zbierać kawałki drewna, z których coś strugałem. Po wakacjach przyszedł nauczyciel, który uczył nas z pasją. Dzięki niemu tamte dwa lata nauki były dla mnie jak studia – wspomina.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.