– Niektórzy mówią, że bez Boga da się żyć, podobno bez sztuki też, ale co to za życie? – mówi Antoni Toborowicz.
Kiedy wrócił do domu, proponowano mu pracę przy rzeźbieniu trumien albo w zakładach meblowych. Ożenił się, na świat przyszły dzieci, no to wybrał kopalnię w Chwałowicach, bo tam dawano duże zarobki. Z kopalni posłali go w Rzeszowskie, żeby werbował do pracy na dole. Pojechał do Baligrodu i tam jakimś trafem zamiast na jedną noc, wynajął mieszkanie na kilka miesięcy. Sprowadził żonę z dziećmi i wrócił do rzeźbienia. Komuś potrzebna była nowa kapliczka, figury świętych, które robił od ręki, a miejscowi w podzięce przynosili mu sery i mleko, jakich w życiu nie jadł. Sprzedawał swoje prace w Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku. Kiedy wrócił do rodzinnej Woli, był tak znany, że otrzymywał duże zamówienia od Ars Christiany i innych potentatów na rynku. – Rzeźbiłem po 200 Chrystusów Frasobliwych, przeliczając, że zarobię za nie więcej niż w kopalni – wspomina. Ale koniunktura się skończyła, kiedy Cepelię zarzucono dziesiątkami podobnych do siebie, kiczowatych świątków. Wtedy zajął się rzeźbieniem ołtarzy, stacji drogi krzyżowej, ogrodów różańcowych. Jego autorski, rozpoznawalny wystrój mają świątynie św. Karoliny Kózkówny w Tychach i MB Częstochowskiej w Dobrakowie.
Jak Ledóchowska
Marzy o robieniu sztuki religijnej, tworzonej na podstawie lektury Biblii. – Ostatnio czytałem fragment o Jezusie modlącym się w Ogrójcu; aż zobaczyłem Go trzęsącego się ze strachu i natychmiast chciałem Go rzeźbić – opowiada. – Ciągnie mnie do robienia krzyży, choć często wtedy w domu zdarzają się choroby, awantury, tak jakby diabeł chciał mi dokuczyć.
Zawsze wraca do Matki Bożej. – Najświętsza Panienka jest ratunkiem. Kiedyś wpadłem w poślizg nad urwiskiem, ale wezwałem Jej imienia i skończyło się na roztrzaskaniu jednego błotnika i wylądowaniu w rowie – mówi. Jego żona Idalia nie rozstaje się z różańcem. On w zeszłym roku trafił do szpitala w Miechowie i tam uporządkował swoje relacje z Bogiem. – Nie wierzyłem, że jestem chory, ale dzięki chorobie uświadomiłem sobie, jak żyję i jak warto żyć.
Wspólnie z córkami tworzą rodzinny kombinat artystyczny. Najstarsza – Małgorzata Toborowicz, średnia – Weronika Witkowska, najmłodsza Julia Tkaczuk i wnuczka – Magdalena Kuranda, ukończyły ASP w Krakowie. Z rodzicami została Weronika. – Źle mi było w mieście, lubię przestrzeń – wyjaśnia. – Praca tak mi wypełnia czas, że niczego mi nie brakuje, jedynie snu – mówi. Właśnie 24 maja urodziła jej się Urszulka. – Takie ma imię jak św. Ledóchowska – mówi dziadek, szczęśliwy z przyjścia na świat dwudziestego wnuczęcia. Cieszy się, że kilkoro z nich ma smykałkę do rzeźbienia i malowania. – Artystów jest w sam raz, tylko za mało odbiorców sztuki – jest przekonana Weronika i oprócz malowania zajmuje się wyrabianiem serków kozich i pielęgnowaniem ogrodu. Obserwując efekty pracy Toborowiczów, aż czuje się zazdrość, że można tak pięknie żyć. – Tak tu ładnie, że stąd nie wyjedziemy – mówi Romek, nasz fotoreporter. – No i dobrze, rąk do pracy trzeba – uśmiecha się Weronika.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.