Piękne są góry naszego szerszego hajmatu – Jostont rozumie w ten sposób cały Śląsk w pojęciu geograficznym – od Wrocławia do Katowic. Niewątpliwie więcej były i są opiewane w różny literacki sposób Sudety i ich poszczególne pasma.
Górny Śląsk ma trochę Sudetów, są nimi łagodne już szczyty Gór Opawskich, ale górami naszego górnośląskiego hajmatu są przede wszystkim Beskidy - w sam raz na miarę naszych możliwości i potrzeb.
Może jest to trochę niedocenienie naszego węższego hajmatu i jego aspiracji – ale wobec geografii jest się bezsilnym. Tak samo wobec innych rzeczy, które się działy wewnątrz naszej górnośląskiej ziemi na przestrzeni milionów lat.
A działo się wiele. Jak jeszcze rajzowanie do różnych górskich kurortów nie było w modzie – łonych zresztą tysz jeszcze nie było - to zaczęto u nos – wele Wałbrzycha tysz – kopać dziury w ziemi. Takie kopanie pozostawia ślady na powierzchni.
Nojprostszym przykładym na wytłumaczenie tego zjawiska jest kret w łogrodku. Nie bez przyczyny istnieje bardzo pejoratywne powiedzenie o kreciej robocie. Taki kret narobi się jak wół – a mimo to i tak się o nim szpetnie godo.
Krecio reputacja próbowali ratować Czesi z kreskówka o Kreciku i jego koleżance, takiej brązowej myszce. Krecik godoł prawie po naszymu – ach jo – i zachowywał się w ogóle jak Szwejk w porównaniu z Rambo. Czyli jednym słowem dla dzisiejszych dzieci za mało dynamicznie – określając to eufemistycznie.
Jostont w takim akurat krecikowym wieku wraz poroma innymi bajtlami, wykopywoł z wielkim zapałem dziury na łogrodku. Kopało się rylami, czyli szpadlami. Cel tych dziur był niejasny – wyjaśnienie tego, to zadanie na miarę Ericha von Dänikena.
W każdym razie Jostontowi ogólna zasada kreciej roboty była dobrze znana – jak się ta dziura wykopie, to z tą ziemią trzeba coś zrobić – cudów ergonomicznych nie ma, zaroz koło otworu w ziemi, rosła kupka ziemi.
Jak się to tak czyto, to wszystko by wskazywało, że Jostont zostanie górnikiem – ale tak się nie stało. W ogóle w całym pokrewieństwie górników było raczej niewielu, a jak już, to żodyn taki hajer kajś na przodku.
Ale kończymy wycieczka po łogrodku. Jeszcze tylko krótka dygresja. Jak nom kiedyś przekopali bagrym zadek łogrodka, bo ciągli ruła z gazem, to jak gupi zaczął rosnąć chrzon. Ale zupa chrzanowa to smakuje ino na Wielkanoc. W przypadku Jostonta czas przeszły bezpowrotny.
Każdy medal mo – co najmniej – dwie strony. Tak tysz było i jest z naszym hajmatym. Jak jeszcze nie było zielonej energii do celów przemysłowych - na razie tysz jej nie ma, ale mo przyjść – to nasi przodkowie – mając w najlepszym wypadku w nosie następne pokolenia czy tysz generacje – zaczęli stawiać gruby. W roku 1874 tylko w pruskiej – bo była też austriacka – części Górnego Śląska było… no ile…154 kopalń . Od „Abendroth” na Roździeniu - czyli w dzisiejszych Katowicach - po „Zukunft” w Antonienhütte, czyli obecnej dzielnicy Wirek w Rudzie Śląskiej.
Z każdą fedrowaną na wiyrch – od fördern – toną tych naszych górnośląskich czornych diamentów, powstawały również jak grzyby po deszczu całe pasma pagórków, zwanych hałdami.
W samym Jonowie za czasów Jostonta to hołdów już nie było, ale jak się jechało do Katowic od Burowca, to tak przed Zawodziem jedna hołda po lewej stronie na pewno była, jak również jakieś pokopalniane stawy przed Zawodziem. Teraz na miejscu tych rozlewisk jest węzeł komunikacyjny.
Hołdy były na przemysłowym Górnym Śląsku sąsiadem ludzi tu mieszkających i pracujących – z całym dobrodziejstwem ich inwentarza. Z jednej strony – jako wytwór ich rąk – były jakże widocznym dowodem ich pomyślunku i pracowitości, z drugiej strony ich wyziewy skracały im życie.
Jak było ich jeszcze wiele – tak jak wiele było też wież wyciągowych grubów i kominów hutniczych oraz kościelnych wież – te ostanie są akurat do dziś – to niewątpliwie stanowiły one punkty topograficzne dla górnośląskiej ludności. Miały nawet swoje miana. Dzisiaj najbardziej znana to Szarlota w Rydułtowach z 134 metrami wysokości własnej i łącznie 407 m. n.p.m.
A propos wież kościelnych – Paul Grabowski, górnośląski nauczyciel i poeta, wydał w Bytomiu pomiędzy 1918 a 1922– bo w tym roku zmarł – tomik wierszy pod pasującym do tej opowieści tytułem „Haldenrosen” – tytuł zrozumiały bez tłumaczenia.
Nasze czasy określa się nie tylko jako postindustrialne – chociaż są i głosy mówiące o lekkomyślnej deindustrializacji – ale zachodzą w nich również procesy desakralizacji – to według czego ludzie mają się orientować?
Może już tak zaczynało być za życia Paula Grabowskiego, który w tym tomiku, w rozdziale sursum corda! – nie trzeba tłumaczyć – napisał takie cztery linijki:
Nicht der ist weise, der, entfremdet seinem Gotte,
Besudelt den Glauben mit ätzendem Spotte; -
Nein, der ist’s, der die Zeichen der Zeit
Zu denken versteht für die Ewigkeit!
To trzeba przetłumaczyć:
Nie jest mądry ten, kto oderwany od swojego Boga,
kala wiarę żrącymi kpinami; -
Nie, to ten, kto znaki czasu
Rozumie jako myślenie dla wieczności!
W tym samym czasie – choć tu dokładna data jest znana, a mianowicie rok 1920 – ukazała się książka „Tiefengold. Kulturroman aus Oberschlesien”(Złoto głębin. Powieść kulturowa z Górnego Śląska) urodzonego w roku 1881 w Świętochłowickich Lipinach Emila Maxisa. W roku 1907 zdał maturę w gimnazjum w Królewskiej Hucie. 1911 został doktorem Uniwersytetu Wrocławskiego a rok później nauczycielem.
Lipiny, Królewska Huta – Maxis dorastał w środku przemysłowego Górnego Śląsk, wśród charakterystycznego krajobrazu. Prawdopodobnie swoje Lipiny opisuje jako nie wieś, nie miasto – po prostu osada przemysłowa.
Literacko przedstawił proces założenia kopalni i rozwoju przemysłu, który mógł mieć miejsce w dowolnej części naszego hajmatu, wraz z jego konsekwencjami dla ludzi i degradowanego środowiska naturalnego. Oddajmy mu więc głos, bo my tego świadkami nie byliśmy:
„Pewnego dnia pojawili się dziwni mężczyźni, wycięli część drzew i otoczyli otwartą przestrzeń drewnianym płotem. Mieszkańcy wioski z zaciekawieniem spoglądali przez szpary, nie mogąc niczego odkryć, aż nagle powiedziano im, że wywiercono tu dużą dziurę, prawdopodobnie głęboką na sto metrów, aby kopać węgiel. Po kilku tygodniach kopiec szarego łupka powoli rósł w górę, a potem mężczyźni natknęli się na czarne diamenty głęboko w ziemi, lśniący węgiel, złoto głębin. […]Im większe stawały się zakłady przemysłowe, tym bardziej zmieniało się życie miejscowości. Las stawał się żółty. Drzewa umierały pod trującym oddechem oparów siarki. Wkrótce o dawnej świetności przypominały tylko chude kikuty i odporne topole. W tle huty cynku robotnicy wysypywali góry żużlu i tlącego się popiołu na hałdę wysoką jak kościelna wieża. Jej zbocza jarzyły się w ciemnościach nocy, a w deszczową pogodę parowały jak wulkan. Niejeden włóczęga, który myślał, że znalazł tu schronienie przed warunkami surowej listopadowej nocy, zasypiał łagodnie do lepszego świata, odurzony trującym oddechem. Gospodarstwa dawnej długiej wsi powoli znikały, ustępując miejsca kamienicom czynszowym, w których sześcio- lub ośmioosobowe rodziny często mieszkały w mieszkaniach składających się z kuchni i pokoju. Później administracja wybudowała szereg szykownych domów pracowniczych, ale ogólnie poziom życia robotników pozostawiał wiele do życzenia”.
Tak sytuacja przedstawiała się w czasie względnej przemysłowej prosperity, tu i tam zaczęto budować osiedla i kolonie patronackie z prawdziwego zdarzenia. Ale już wtedy gospodarka była systemem naczyń połączonych.
Smutnym fenomenem – rozwijającego się ogólnie dynamicznie - autonomicznego województwa śląskiego było pojawienie się tak zwanych biedaszybów oraz ludzi żyjących na hałdach. Jego nasilenie nastąpiło światowym kryzysie gospodarczym lat 1929 – 1933.
Nie tak dawno w gościnnych progach Filii nr 5 Miejskiej Biblioteki Publicznej w Siemianowicach Śląskich Krzysztof Stachowicz zaprezentował swój wynik zgłębiania tego tematu w formie publikacji „ My dzieci hałdy – O kryzysie gospodarczym, biedaszybach i siedliskach nędzy”. Ta interesująca książka, którą warto przeczytać, jest dostępna dla każdego internauty bezpłatnie na stronie https://biedahajerzy.pl/
Integralną częścią – ale i niespodzianką - prezentacji był pokaz kilkuminutowego niemego filmu, nakręconego we wrześniu 1932 na trzy przed wysadzeniem biedaszybów w Kolonii Agnieszka, która znajdowała się katowickiej dzielnicy Dąb, a w roku 1924 została częścią dzielnicy Wełnowiec. Nikt nie przygrywał na pianinie, uchwycony żywy obraz tego oblicza górnośląskiego losu w Katowicach drapaczy chmur przemawiał sobą.
W czołówce filmu można było przeczytać, iż został on nakręcony na zlecenie Deutscher Kulturbund w Katowicach przez Edgara Boidola. Boidol też był nauczycielem, urodzonym z przyczyn zawodowych ojca w roku 1900 w Dreźnie, ale Boidolowie pochodzili z Mikołowa – Mokre. Jego ojciec, Ludwig Boidol (Boidoł) w roku 1920 oferował w swoim pubie przy dzisiejszej ulicy Wojewódzkiej atrakcje nie do przebicia – nawet przez nowe Wielkie Muzeum Egipskie.
Edgar Boidol był zapalonym fotografikiem – jego archiwum obejmowało około 40 tysięcy zdjęć. Górnośląskie kościoły drewniane stanowiły jego ulubiony motyw. Był też wziętym fotografikiem – jest autorem największej ilości fotografii w ilości 47 do wydanej w roku 1933 bogato ilustrowanej książki „Śląsk” Gustawa Morcinka.
Cóż można jeszcze o naszych sztucznych szczytach górnośląskiego obszaru przemysłowego z dzisiejszego punktu widzenia powiedzieć. Mała ich ilość na pewno pozostanie na wieczną rzeczy pamiątkę - ale w zmienionej formie.
WANDEL
Auf der Halde ist´s nicht schlecht
Spielen dort Schach wie der Brecht
Klare Sonne sticht uns echt
Mit den Strahlen wie ein Specht
Grau ist dieser Hügel kaum
Er gestaltet diesen Raum
Er erfüllte seinen Traum
Von einem Dorf zum Town
Man spuckte in die Hände
Schon standen die Wände
Man wartete auf keine Spende
Unter Tage tobten Brände
Pyramiden am Walde nah
Die Industrielandschaft hautnah
Grün wurden die kahlen Berge
Für die Spiele unserer Zwerge
Bertolt Brecht bardzo lubił grać szachy, dlatego został użyty tu jako rym. Przesłanie wiersza jest – w zamierzeniu – jasne. Wnuki – i pra - tych, którzy jeszcze może te hałdy współtworzyli siedzą sobie na zrekultywowanych hałdach; może grają tam rzeczywiście w szachy ale na pewno jeżdżą po nich rowerami i po prostu się tam bez zagrożeń bawią.
ZMIANA
Na hałdzie źle nam nie jest
Granie w szachy jak Brecht to żaden test
Jasne słońce naprawdę nas pali
Swoimi promieniami jak dzięcioł w nas wali
To wzgórze już nie jest szare
Jest stare, ale jare
Spełniło swoje marzenie
Od wsi do miasta to było mgnienie
Zakasali rękawy
Krajobraz powstał ciekawy
Nie czekali na różne dotacje
Pod ziemią pożary nie znały słowa wakacje
Piramidy blisko lasu
Przemysłowy krajobraz naszego czasu
Nagie góry zazieleniły się bez większych dąsów
Dla zabaw naszych małych brzdąców
To największy plenerowy festiwal chrześcijański dla młodzieży.
Zakaz szortów i podkoszulków. Stroje mają być stosownie do powagi miejsca.
Inicjatywa „Śpiewajmy z Papieżem” spotkała się z bardzo dobrym przyjęciem na całym świecie.