O Bogu, który był z nami nawet w drugiej połowie meczu z Austrią, z Przemysławem Babiarzem rozmawia Marcin Jakimowicz.
Dlatego wybrał Pan teatrologię?
– Tak. Postacią centralną w mym świecie był wówczas artysta. Ktoś, kto tworzy dzieło…
… w świetle reflektorów
– Niekoniecznie. W 1982 r. miałem 19 lat, a nasze media były całkowicie zawłaszczone przez system. Widziałem raczej mały pokoik na poddaszu. To tu miało powstać wielkie dzieło. Ubóstwiałem mit niepokornego artysty, indywidualisty, który przeciwstawia się wszystkim.
Kiedy Panu przeszło?
– Gdy stopniowo dostrzegałem, że artysta nie ma szczególnych praw. Jest przede wszystkim człowiekiem.
Komentuje Pan sportowe wyczyny innych, samemu stojąc w cieniu. Czy to nie lekcja pokory?
– Ale ja rosnę z innymi i przegrywam z innymi! Gdy sportowcy przegrywają, przegrywam razem z nimi. Zresztą w takich sytuacjach komentator zaczyna wadzić rozdrażnionemu kibicowi…
Biedny Dariusz Szpakowski…
– To znakomity komentator, ale miał pecha, że stał się numerem 1 po erze wielkich sukcesów polskiej piłki. Nie mógł jak Jan Ciszewski krzyczeć radośnie: gooool. Ja długo czekałem na swe solo. W lekkiej atletyce byłem zawsze w cieniu Włodka Szaranowicza, a na pierwsze miejsce wypłynąłem przy… pływaniu. Swoje pięć minut dostałem na igrzyskach w Atenach. Otylia Jędrzejczak zdobyła wówczas aż trzy złote medale.
To nieźle się Pan wstrzelił.
– Tak (śmiech). Ale później było już tylko gorzej. Otylia przestała wygrywać, Polacy obniżyli loty. Pływanie, które przyciągało tłumy, zeszło na plan dalszy. Ostatnie mistrzostwa Europy komentowałem dla TVP Sport nie z Turcji, ale ze studia w Warszawie. Jesteśmy w dolince. Mam nadzieję, że nasze pływanie wróci na szczyty.
Nie zazdrości Pan sportowcom, o których Pan opowiada?
– Nie. Choć sam sporo grałem w siatkówkę i wiem, co czuje się w takiej chwili… Gdy opowiadam o wielkim wydarzeniu, to czuję się tak, jakbym stał w samym centrum. Moje ego jest wówczas dowartościowane (śmiech). Zazdroszczę kolegom komentatorom, którzy relacjonują sukcesy naszych sportowców. Ale samym sportowcom nie.
Ma Pan bardzo, baaardzo bogaty życiorys: teatrologia, PWST, gra w teatrze, dziennikarstwo sportowe...
– Patrząc linearnie, wydaje się, że te sfery dzieli spora odległość. Ale tylko pozornie. Od dzieciństwa moją pasją był sport. Jednak gdy okazało się, że nie będę najlepszym piętnastolatkiem w Polsce, przestałem myśleć o AWF-ie (śmiech). Wybrałem polonistykę. Pytał pan o zazdrość. Teatrolog–aktor, oj, na tej linii dochodzi do spięć…
Gdy Małysz wygrywa, jest bożyszczem. Wystarczy jednak, że jest tuż za podium, a w internecie roi się od kpin. Nic tak nie cieszy jak klęska bliźniego?
– Niech pan sobie wyobrazi, że Czesław Miłosz czy Andrzej Wajda przy minimalnie słabszych dziełach są tak miażdżeni przez media jak Małysz za ósme miejsce. Nie można sobie tego wyobrazić, bo artystów spowija pewien nimb, który chroni ich przed totalną krytyką.
Powiemy najwyżej, że nie rozumiemy ich dzieł, bo artysta wyprzedził epokę i tak dalej…
– A Adam Małysz jest pierwszy albo ósmy. Ta weryfikowalność powoduje skrajne emocje. Gdybyśmy uwierzyli, że Bóg był z nami nie tylko w tej pierwszej połowie, to może nie łapalibyśmy za koszulkę austriackiego napastnika? Nie ma rzeczy, która irytuje mnie w równym stopniu jak właśnie bezczelne faule taktyczne.
Albo Henry, który strzela Irlandczykom bramkę ręką, a potem przyznaje się do tego, dodając, że nie jest arbitrem i nie decyduje o wyniku?
– Przyznał się, gdy wiedział, że mecz nie będzie powtórzony. Powiem tak: sam boję się sytuacji, gdy ktoś mi zarzuci: No dobrze, był pan redaktorem w czasie, gdy na przykład Furtok strzelał dla Polski bramkę ręką – czy domagał się pan wówczas powtórzenia meczu? Mało tego… Nie za bardzo przeszkadzało mi – młodemu studentowi – gdy Maradona strzelił Anglii bramkę ręką. Kibicowałem Argentynie, wiec jakoś zbyt łatwo przełknąłem tę rękę Maradony. Bez specjalnych wyrzutów sumienia. A ponieważ ostatnio kibicowałem Irlandii, ręka Henry’ego bardzo mnie wkurzyła (śmiech). A poważnie: i jedno, i drugie zachowanie było haniebne. I bardzo szkodzi sportowi. Bo przestajemy wierzyć, że obowiązują w nim zasady.