Najsłynniejszy? Z pewnością najpopularniejszy film w dziejach radzieckiej kinematografii.
„Iwan Groźny”, „Pancernik Potiomkin”, „Wniebowstąpienie” – wszystko to radzieckie wielkie filmy. Wielkie, ale jednak nieco przyciężkie. Tymczasem nakręcone w 1957 roku „Lecą żurawie” to w zasadzie klasyczny film o miłości. Melodramat. A więc przedstawiciel gatunku, na który się chodzi. I to tłumnie (jak na „Przeminęło wiatrem”, „Love Story”, „Titanic”)
Jego akcja toczy się, co prawda, w czasie drugiej wojny światowej, a twórcy nie ukrywają jej koszmaru, ale jednak na pierwszym planie mamy tu uczucia i przeżycia bohaterów, okrutnie rozdzielonych przez los.
Reżyserowi Michaiłowi Kałatazowi udało się wykorzystać krótki moment odwilży po śmierci Stalina i nakręcić film zupełnie inny od tych, z których dotąd słynęła radziecka kinematografia. „Jednostka – zerem, jednostka – bzdurą” – powtarzano przez dekady za Majakowskim. Bohaterami były więc masy. Maszerująca armia czerwona, fabryczni robotnicy i robotnice, „kobiety na traktorach”… - kolektyw.
Tymczasem Kałatazow postanowił opowiedzieć o przeżyciach i wojennych doświadczeniach jej i jego. Weroniki i Borysa. Młodych i do szaleństwa w sobie zakochanych (ach ta wirująca kamera, podążająca za chłopakiem, biegnącym po schodach do ukochanej! Operatorski majstersztyk Sergeia Urusevsky’iego, genialnie oddający stan emocjonalny chłopaka. Sekwencja, która kilkakrotnie – w zmienionej formie – powracać będzie w trakcie seansu. Nigdy nie będzie już jednak tak lekka, beztroska i radosna, jak na początku filmu. Ale to zrozumiałe. Wszak później wybuchnie wojna, więc operatorowi przyjdzie filmować już zupełnie inne zawirowania. Przynoszące nie miłość i euforię, ale cierpienie i śmierć). „Brawurowe jazdy kamery nadały (…) dynamikę i siłę emocjonalną. Wydaje się, że subiektywna kamera potrafi sięgnąć w dusze bohaterów” – pisał Jan F. Lewandowski w książce „100 filmów stulecia”.
Świetna jest także „sekwencja muzyczna”, kiedy to przyrodni brat Borysa będzie próbował zagłuszyć bombardowanie szaleńczą grą na fortepianie. Jakby muzyką, sztuką próbował odgonić wojnę, pożogę, zniszczenie…
Takich przesyconych liryzmem, pomysłowych, oryginalnych i kluczowych scen (węzłów fabuły) jest w filmie więcej. To właśnie wtedy emocje zarówno bohaterów, jak i widzów, sięgają zenitu, a i wspaniale odbijają się na twarzy Tatiany Samojłowej, która genialnie zagrała Weronikę (Anna Karina, Audrey Hepburn… - jest jakieś niezwykłe, zdumiewające podobieństwo między Samojłową i tymi ikonami kina lat ’50 i ’60).
Cóż, chociażby dla niej trzeba ten, nagrodzony w 1958 roku Złotą Palmą w Cannes film, zobaczyć.
*
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.
Trend ten rozpoczął się po agresji Kremla na Ukrainę. A w USA...