Czyli kiedy w hollywoodzkiej Fabryce Snów zaczynają rodzić się koszmary.
Detektywi na tropie niesłychanej afery, piękna i tajemnicza femme fatale, bezwzględni gangsterzy oraz skorumpowani gliniarze… - ileż to już razy oglądaliśmy podobny scenariusz na wielkim ekranie. Nie inaczej jest w nakręconych w 1997 roku „Tajemnicach Los Angeles”. A jednak trudno byłoby uznać ów wyreżyserowany przez Curtisa Hansona obraz za sztampowy.
Niezwykle oryginalna i pomysłowa jest już otwierająca film sekwencja, w której tabloidowy dziennikarzyna opowiada nam o ówczesnym Los Angeles. Mieście w którym każda amerykańska rodzina może nie tylko spełnić swój sen o domku na przedmieściach, ale także spotkać największe gwiazdy kina, mieszkające w sąsiedztwie. Bo przecież teraz jest tam już bezpiecznie. Największy gangster, Mickey Cohen, trafił niedawno za kratki, gdzie dołączają do niego kolejni z jego współpracowników.
Bardzo szybko okazuje się jednak, że wszystko to nie do końca prawda. W domkach na przedmieściach dzieją się rzeczy straszny, mafiosów zastąpili pozbawieni skrupułów policjanci, a gwiazdy kina… Cóż. Jeżeli już, to natkniemy się raczej na ich „imitacje”. Sobowtóry, uprawiające najstarszy zawód świata.
Jedną z nich jest wspomniana już femme fatale, Lynn Bracken, grana przez nagrodzoną Oscarem za tę rolę Kim Basinger. Ale Basinger wciela się tu tak naprawdę w inną gwiazdę. Jej Lynn wystylizowana jest bowiem na Veronicę Lake - ikonę kina z lat ’40.
Takich niby-gwiazd spotkamy tu dużo, dużo więcej. I nie będzie to przypadek. Zanim jednak prowadzący śledztwo policjanci dojdą do prawdy, minie sporo ekranowego czasu. Wybaczą więc Państwo, ale nic więcej z fabuły już nie zdradzę.
„Tajemnice Los Angeles” są ekranizacją powieści Jamesa Ellroya, a więc mistrza współczesnych czarnych kryminałów. W filmie nastrój mroku i nieustannego zagrożenia znakomicie budują nie tylko fantastyczne, stylowe zdjęcia, ale także charakterystyczna ścieżka dźwiękowa, skomponowana przez Jerry’ego Goldsmitha. No i ta obsada. Russel Crowe, Guy Pearce, Kevin Spacey – wówczas jeszcze praktycznie nieznani. Dopiero zaczynający pokazywać na co ich stać.
Mimo całej jego brutalności, warto ten film obejrzeć. Bo kto wie, czy obok „Chłopców z ferajny”, nie jest to najlepsza rzecz, jaka wydarzyła się w kinie gangstersko-kryminalnym w latach ’90.
*
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów