Jest bardzo galicyjski. Środkowoeuropejski. Szczególnie ten w wydaniu Ijona Tichego, jednej z głównych postaci stworzonej przez Lema.
Wyobrażam sobie, że jestem małym Lemem i że idę w tamtą stronę, w stronę parku, albo i w stronę cerkwi Świętego Jura. Mijam więc auta, pewnie małemu Lemowi by się spodobały, technika go kręciła, nawet smród spalin by mu nie przeszkadzał. W ogóle lubił, gdy coś się działo, więc pewnie zainteresowałby go i dramat młodego chłopaka na zielonej elektrycznej hulajnodze Bolta, który wyrżnął mi prosto pod nogi, klnąc tak, że myślałem, że tynk poleci z kamienicy. Są we Lwowie dróżki rowerowe, wizerunkowo porozmieszczane w centrum miasta, ale zdecydowana większość ulic w centrum, choć nie wyglądają już tak źle jak dekadę temu, wykładana jest wyboistym, starym brukiem. Klimatycznym, ale pachnącym wywrotką i smakiem krwi w ustach, szczególnie gdy jego kamienie są wilgotne. A był początek listopada i choć nie padało, to w mieście wisiała szarawa mżawka, oblepiając wszystko cienką mokrą powłoką. No i są we Lwowie dość wysokie krawężniki, rzadko zniżane przy przejściach dla pieszych czy na rogach ulic. Pomogłem chłopakowi wstać, na żółtej kurtce miał ślady krwi, skaleczona dłoń oblepiona była ciemnym ulicznym brudem. Wytarł rękę w nawilżaną chusteczkę, wyklinając imiennie mera Lwowa Andrija Sadowego, jego szanowną rodzicielkę oraz – już ogólnie – porządki panujące w kraju, podniósł hulajnogę i pojechał dalej. Nie wiedział jeszcze, że za chwilę wpadnie na starszego pana, który stał przed trójjęzyczną tabliczką zamontowaną na fasadzie Lemowej kamienicy i przyglądał jej się uważnie. Tak, tabliczka jest ciekawa, między innymi z tego powodu, że Lwów, miasto rodzinne Lema, w polskiej wersji językowej opisano jako „Lviv”, żeby wszystko było na wszelki wypadek jasne.
Zawsze miałem wrażenie, że cały Lemowski kosmos jest bardzo galicyjski. Środkowoeuropejski. Szczególnie ten w wydaniu Ijona Tichego, jednej z głównych postaci stworzonej przez Lema. Tichy jest łasy („z natury jestem sybarytą” – wspomina w Dziennikach gwiazdowych), skąpawy („przestań kłaść tyle masła!”– krzyczy do jednego ze swoich sobowtórów), zarozumiały, pełen miłości własnej, domatorski, snobistyczny i liberalnie racjonalny, lecz do pewnego stopnia konserwatywny. Mają dla niego znaczenie forma i wygoda. Lubi zaszyć się w Austrii czy Szwajcarii, by – z widokiem gór za oknem – poczytywać gazety, chrupiąc bułeczki. Nosi galicyjskie „buciki”, kaprysi, przesiaduje u swojego uczonego przyjaciela Tarantogi, z którym, gdy się upije naleweczką, śpiewa „pieśni marsjańskie”. Cały ten kosmos w gruncie rzeczy zdaje się mieścić bardziej w jego głowie niż w rzeczywistości. Ijon Tichy nie ma bowiem ani jednej cechy, która predysponowałaby go do roli gwiezdnego podróżnika, a ze swoich przygód i opresji (na których prawdziwość mamy wyłącznie jego słowo) wychodzi albo fartem, albo jakimś fortelem. Tichy ma natomiast wszystkie cechy spijacza śmietanki z takich podróży, lubiącego zajmować pozycję mędrca, w której ustawiają go wielbiące tłumy fanów. Do tego stopnia, że gdy jeden z nich, ot tak, ofiaruje mu zamek w Alpach w dowód szacunku, Tichy nie widzi w tym niczego podejrzanego.
Ciepły, płaskostopijny świat, w którym powrót na wygodną, ciepłą Ziemijkę przypomina powrót do mentalnej, zacnej i mieszczańskiej Cekanii.
Lem, jak zauważyła Gajewska, nigdy nie mieszkał w miejscu, które nie byłoby położone poza dawnym imperium habsburskim. Dzieciństwo i okupacyjny koszmar młodości – we Lwowie, dorosłość w Krakowie. Gdy uciekł przed coraz bardziej niepokojącą rzeczywistością za granicę, osiadł w stolicy. W Wiedniu. Między innymi dlatego, że ten „przypominał mu Lwów”. Całe życie w Posthabsburgii, w pohabsburskiej architekturze – nawet jego dom na krakowskich Klinach, przy ulicy Narwik, miał w sobie coś środkowoeuropejskiego, alpejskawo-edelweissowego. Bywał, owszem, w Moskwie, podobało mu się, szczególnie kontakty z ludźmi, ale nigdy – mimo że to w Rosji miał chyba największy na świecie fandom – nie przyszłoby mu do głowy siedzieć tam dłużej. Bywał w Berlinie Zachodnim, też mu się podobało, ale ostatecznie wybrał właśnie Wiedeń. Lubił jeździć na dalmatyńskie – też pohabsburskie – wybrzeże Jugosławii i do pohabsburskiej części Włoch. Lubił jeździć w Alpy. Jego świat i jego pisarstwo są tak środkowoeuropejskie, jak się tylko da. Łącznie z nieśmiałymi próbami wychodzenia poza tę środkowoeuropejskość, które kończyły się najczęściej bezbarwnym, niewiarygodnym i nieciekawym pilotem Pirxem. Jeśli Tichy był Lemem w autoironicznej, galicyjsko-kosmicznej wersji, to Pirx miał być zapewne wyjściem Lema poza ten kosmos widziany z habsburskiego fotela, i wyglądało na to, że średnio umiał sobie to Lem wyobrazić. Lem, owszem, był Polakiem, bo chciał nim być, taką tożsamość dla siebie wybrał i kropka, tym bardziej że nie była to tożsamość udawana ani wysilona. Ale kto wie, czy nie był ostatnim z wielkich pisarzy austrowęgierskich. Cekańskim Aecjuszem. Ostatnim Rzymianinem...
*
Powyższy tekst jest fragmentem książki "Wymyślone miasto Lwów". Autor: Ziemowit Szczerek. Wyd. Czarne.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.