Nie do końca, bo przecież film autobiograficzny to także kawał historii kina, by wspomnieć genialne „Osiem i pół” Federico Felliniego, czy, chyba nie mniej arcydzielne, „Cinema Paradiso” Giuseppe Tornatore.
Ostatnio jednak produkcje tego typu zaczynają powstawać niemalże taśmowo. I ewidentnie „pod Oscary”. Tak było przecież z „Romą” Alfonso Cuaróna z 2018 roku. Tak było z „Belfastem” Kenetha Branagha z roku 2021. Tak jest też z tegorocznym faworytem – „Fabelmanami” Stevena Spielberga.
Cóż, był czas, gdy kino „zajmowało się sobą”. Bawiono się gatunkami, kręcono filmy o kręceniu filmów, zaglądano za kulisy Fabryki Snów, czy składano hołdy wielkim twórcom. Najwidoczniej teraz wielcy twórcy postanowili zająć się sami sobą.
I niby te ich „auto-filmy” nie są złe, a jednak ma się wrażenie, że… wszystkie one na jedne kopyto. I że czasem, naprawdę, lepiej byłoby chyba nakręcić dokument o danym twórcy – jego życiu prywatnym i artystycznych inspiracjach – niż, na siłę, przerabiać to wszystko na fikcję. Fabułę. Franczyzę?
Paskudne słowo, a jednak i ono jakoś dziwnie pasuje do tych nowych, filmowych biografiołów.
Szkoda więc, że Stanisław Barańczak, twórca oryginalnych, poetyckich „Biografiołów”, ale i pamiętnych (kultowych!) „Książek najgorszych” już nie żyje. Pewnie miałby o czym pisać. Z czego się naigrywać. Co „recenzować”.
I może to jest właśnie sposób na tego rodzaju filmy? Zamiast kilometrowych i wnikliwych recenzji (które dziś równie dobrze może skompilować jakiś chatbot sztucznej inteligencji), podsumować je prześmiewczą fraszką?
Wszak wszystkie one takie same.
Koniec. Kropka. Amen.
Czyli powrót do krainy dzieciństwa. Pytanie tylko, czy udany. I w ogóle możliwy…
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.