Czyżby kino rzeczywiście się skończyło?
Przyglądając się dyskusjom - a właściwie awanturom - na temat „Zielonej granicy” Agnieszki Holland, można by rzec, że nic bardziej mylnego. A jednak, i to już od lat, coraz trudniej bronić tezy o wielkości kina, czy potędze X muzy. Żyjemy w końcu w czasach s&s - streamingu i serialu. I to one teraz dominują. A kino?
Coś tam czasem jeszcze mignie na ekranach. Od przypadku do przypadku. A to Tom Cruise wskrzesi „Top Guna”, a to Greta Gerwig ożywi lalkę Barbie. Ale prawdziwi kinofile coraz częściej zaczynają przypominać antykwariuszy, archiwistów, czy historyków. Siedzą raczej w klasyce, niż w kinie. Co, koniec końców, wcale nie jest takie złe. Przecież przez te 100 lat z kawałkiem kinematografia doczekała się takich obrazów, że naprawdę można je oglądać w kółko i analizować bez końca. Jednym z nich jest zaś nakręcony w 1962 r. „Lawrence z Arabii”.
Piszę o nim nieprzypadkowo, bowiem niedawno Michał Oleszczyk poświęcił mu specjalny odcinek swojego podcastu „SpoilerMaster”. A też, nie ukrywam, „Lawrence…” to mój ukochany, ulubiony film, który widziałem już 100 razy i jeśli tylko natrafiam gdzieś na jakiś artykuł, książkę, czy podcast o nim, rzucam się na taki tekst kultury od razu. Ostatnio, w związku z powrotem do filatelistyki, zacząłem się nawet rozglądać za znaczkami z Lawrence’m i… jest ich trochę. Co Państwo powiedzą np. na taki bloczek z Lichtensteinu?
Ale wróćmy do samego Lawrence’a. Tylko, że… No właśnie. Filmowego, czy tego z krwi i kości? Autentycznej postaci historycznej. Wszak to, co wiemy o Thomasie Edwardzie Lawrence’ie od jego biografów, czy z napisanych przez niego samego pamiętnikowych „Siedmiu filarów mądrości” w wielu miejscach znacząco różni się od tego, co w swoim epickim filmie pokazał widzom David Lean (scenarzystami byli Robert Bolt i Michael Wilson). A to tylko początek niezwykłych przygód z Lawrence’m. Wszak to pierwowzór samego Indiany Jonesa – i Spielberg, i Lucas niejednokrotnie przyznawali się do fascynacji tą niezwykłą postacią.
Postacią, która sama zafascynowana była archeologią, Orientem, islamem, kulturą arabską, czyli, generalnie, wszystkim, co inne. Czego, często, tak bardzo się boimy.
Inny, inni… - w toczącej się właśnie kampanii wyborczej określenia te padają nieustannie. Jak nie w odniesieniu do wspomnianego już filmu Agnieszki Holland, to znów do afery wizowej.
Co nam na to powie „Lawrence z Arabii”? Warto sprawdzić. Bo to przecież film-przypowieść. Dzieło zawsze aktualne. A i posłuchać lawrnece’owego „SpoilerMastera” nie zaszkodzi:
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.