Czyli druga strona medalu wg. Clinta Eastwooda.
Wszak najpierw w kinach pojawił się „Sztandar chwały” - film Eastwooda o „bohaterskich” amerykańskich żołnierzach. Bohaterskich w cudzysłowie, bo przecież o to, co przydarzyło im się po powrocie z frontu do kraju, się nie prosili. W „Listach z Iwo Jimy” widzimy natomiast żołnierzy japońskich, którzy… też nie chcą być, tam gdzie rzucił ich wojenny los. Też nie chcą ginąć. Cierpieć w oderwaniu od żon, matek, dzieci…
Czy jakiś polski reżyser byłby w stanie nakręcić podobny film o żołnierzach Wehrmachtu? Amerykański nakręcił, tworząc w 2006 roku niezwykłą antywojenną dylogię, która z miejsca przeszła do historii kina. Chociażby dzięki ekranowym wspomnieniom piekarza w kamaszach, który pamięta, jak zaczęli go nachodzić go japońscy żandarmi. Najpierw zabierali mu pieczywo. Następnie skonfiskowali maszyny. Potem jego samego wzięli do wojska. Co będzie dalej? Pewnie za chwilę zabiorą i życie…
Oto wojna. „Państwowość”. Polityka. Ale nie tylko o tym jest ten film.
Eastwood na głównego bohatera wybiera generała Kuribayashiego. Ten, przed wojną, sporo czasu spędził w USA, więc i jego mentalność, podejście do pewnych spraw znacznie się zmieniło. Dopuszcza np. możliwość wycofania się, przegrupowania, zmiany celu, strategii. Inni dowódcy nie chcą o tym słyszeć. Honor nie pozwala im cofnąć się nawet o krok. Wolą więc ginąć, idąc na pewną śmierć lub popełniać, akceptowalne w ich kulturze, samobójstwa.
Świetnie nakręcone, z pasją zrealizowane, mistrzowskie kino wojenne. Czegóż chcieć więcej? Nic tylko siadać i oglądać, a już niebawem będzie ku temu okazja, bo w niedzielę 10 grudnia o 21:56 „Listy z Iwo Jimy” pojawią się na antenie stacji Warner TV.
On-line można je oglądać w iTunes i Rakuten.
*
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów