Jeśli ktoś dawno nie odwiedzał stołecznego Teatru Polskiego, czekają go w tym gmachu niespodzianki. Na razie powiemy o dwóch, na resztę przyjdzie czas.
Jedna z nich to odnowiona sala kameralna, nowoczesna, elegancka i przytulna. Dla kogoś, kto tak jak ja bywał stałym gościem tego teatru, odmiana jest zaskakująca. Jednym ze spektakli granych na kameralnej scenie jest „Wieczór piosenek George’a Brassensa”. I tu kolejna niespodzianka. Słuchając koncertów Edith Piaf czy Charles’a Aznavoura, utożsamialiśmy piosenkę francuską z przekładanymi na dźwięki takimi emocjami jak: miłość, zdrada, tęsknota. Bo w istocie są to piękne piosenki o miłości. A tu nagle poznajemy zupełnie inne oblicze francuskiej piosenki, która dziś mogłaby stanowić hymn ruchu „oburzonych”, protestujących na ulicach wielu krajów przeciwko światu, który zepchnął ich na margines. Pieśni Brassensa, choć w zupełnie innej stylistyce, brzmią podobnie jak buntownicze ballady Wojciecha Wysockiego. Nic dziwnego, że śpiewał je także Jacek Kaczmarski.
Pora na parę słów o autorze. George Brassens, który zmarł w 1981 r., był zawsze rzecznikiem odrzuconych. Nie po drodze mu było z elitami. Z wyjątkową odwagą kpił z szacownych instytucji państwa, z nadętych polityków, robiących w imię szczytnych haseł kasę i karierę. Brassens obnażał pozory demokracji, zakłamanie, fałszywą moralność. Szedł jak jeden z bohaterów jego piosenki – własną drogą.
Bliscy mu byli żyjący na bakier z prawem ulicznicy, włóczędzy, wagabundowie, miłujący jak on wolność, choć na swojej drodze, trafiali często do ciasnej celi. Nie zawsze z własnej winy. Pokazując tych, których losem jest pech, stawał się ich obrońcą. Sam powtarzał, że największym szczęściem jest dla niego pisanie piosenek. Jakby zawierzył słowom ks. Jana Twardowskiego, który mówił często, że słowo nieszczęście składa się w połowie ze słowa szczęście. Dlatego zawsze trzeba mieć nadzieję. I jego pieśni tę nadzieję dawały.
Ten skromny spektakl artykułuje bunt, którego na co dzień doświadczamy. Widz ma szansę identyfikować się z autorem i wykonawcą, na co składa się sprawnie napisany scenariusz autorstwa Filipa Łobodzińskiego, świadomi przesłania tekstu aktorzy: Izabella Bukowska, Magdalena Smalara, Łucja Żarnecka, wśród których prym wiedzie akompaniujący sobie na gitarze Wojciech Czerwiński.
Zespół muzyczny to akordeon i kontrabas, a jednak przy pomocy niewielkich teatralnych środków czujemy się tak, jakbyśmy znaleźli się wraz z bohaterami w ponurym „miasteczku – a niech je grom”! – gdzie jakoś razem łatwiej wydrwić to wszystko, co nam tam i tu doskwiera.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.