Na pierwszy ogień chciałbym przedstawić płytę wyjątkową, zespołu który na pewno zajmuje poczesne miejsce wśród najwybitniejszych grup rockowych wszech czasów – mianowicie „The Dark Side of the Moon” zespołu Pink Floyd. Zdaję sobie sprawę, iż napisano o niej wiele, ale z drugiej strony, warto zacząć od wysokiego „C”.
On the Run to Watersa i Gilmoura eksperymenty z syntezatorami (jest to formalnie niemal czysta muzyka elektroniczna), w której słyszymy też rozmaite efekty dźwiękowe (jak różne sapania, a także wypowiedzi różnych osób, które słychać także w innych fragmentach płyty – inicjatywa Watersa, który chodził po całym słynnym studio Abbey Road w Londynie, gdzie nagrywano płytę i zadawał różnorakim ludziom trudne pytania). Zwraca uwagę świetna produkcja Alana Parsonsa. On the Run przechodzi w zegarową symfonię zwiastującą genialne Time. Długą, monumentalną kompozycję całego zespołu, z obecnością niby-gospelowego chórku śpiewaną naprzemiennie przez Gilmoura (zwrotki) i Wrighta (refren).
Tekstowo jest to rozważanie na temat nieubłagalności uciekającego czasu i niepowodzenia naszych ziemskich starań. Codą utworu jest repryza Breathe – podobna w klimacie do jej właściwej części, choć już bardziej gorzka w przesłaniu. Dawną winylową stronę A kończyła wspaniała kompozycja Ricka Wrighta – The Great Gig in the Sky z pamiętną wokalizą bez słów zaproszonej na tą sesję zupełnie nieznanej wokalistki Clare Torry. Jej wokaliza odzwierciedla strach przed śmiercią nie gorzej, niż niejedno opasłe tomiszcze…
Pora jednak zejść na ziemię do naszych codziennych mrzonek i starań. Utwór Money skomponowany przez Watersa, a wykonany przez Gilmoura to bodaj najbardziej przebojowa kompozycja na płycie. Oparta na charakterystycznym basowym riffie i legendarnym już loopie (a nie było wówczas komputerów, trzeba było ten loop zrobić za pomocą taśmy i nożyczek!) z brzękiem monet. Zgodnie z tytułem dotyczy ona pieniądza i naszej bezsensownej pogoni za nim. Oparta na rytmie 7/4 (to przytyk dla tych, którzy zarzucają rockowi prymitywizm i jednostajność, takie dziwne rytmy – a nawet jeszcze dziwniejsze – to wcale nie ewenement w rocku progresywnym) i okraszona solo saksofonu drugiego najważniejszego gościa sesji – Dicka Parry’ego, który nie był jakimś wybitnym saksofonistą, ale jako kolega muzyków z beztroskiej młodości w Cambridge pasował im charakterologicznie.
Po Money mamy Us and Them kolejną wybitną kompozycję Wrighta (niesłusznie pomija się często w pobieżnych publikacjach wpływ tegoż nieżyjącego już pianisty na brzmienie i muzykę Pink Floyd. Nie był może tak uzdolniony jak Waters, czy Gilmour, ale gdy go zabrakło, coś z ich wyjątkowości uleciało), śpiewaną przez niego w duecie z Gilmourem. To wolna ballada, o podziałach międzyludzkich, wojnie i niesprawiedliwości społecznej. Bardzo smutna (podobnie jak smutne jest drugie na płycie solo Parry’ego) i refleksyjna. Po niej znów mamy syntezatorowe eksperymenty autorstwa Gilmoura, Masona i Wrighta – Any Colour You Like. Z jednej strony nie wyobrażam sobie Dark Side of the Moon bez nich, z drugiej – to w sumie najsłabszy fragment płyty. Jedyny, do którego Waters nie przyłożył ręki. Ale to chwilowe ustąpienie pola, następujące po niej kompozycje bowiem osobiście skomponował i za mikrofon chwycił sam maestro, autor wszystkich tekstów i enfant terrible Pink Floyd we własnej osobie.
Swoim sarkastycznym głosem wyśpiewuje Brain Damage – kolejną perłę w koronie Pink Floyd. Wolna, majestatyczna kompozycja z niebanalnym wkładem chórku oraz – znowu – szyderczego śmiechu. Zgodnie z tytułem opowiada ona o szaleństwie – niewątpliwie została zainspirowana smutną historią pierwszego lidera grupy – Syda Barretta. Swoistym podsumowaniem płyty jest Eclipse. Opisujący idealną harmonię pod słońcem, które niestety bywa przyćmiewane przez księżyc… Nie ma ciemnej strony księżyca, tak naprawdę wszędzie panuje ciemność… Takimi słowami Gerry’ego O’Driscolla, portiera studio przy Abbey Road kończy się Ciemna strona (pochodzą one oczywiście ze słynnej ankiety Watersa i miały stanowić refleksję natury astronomicznej na podstawie tego, iż księżyc światła nie emituje, Waters jednak je skrócił na zasadzie licentia poetica – bardziej mu pasowało do wymowy płyty).
Pora na osobistą refleksję. Dokładnie pamiętam moje pierwsze spotkanie z Ciemną stroną. Jeszcze wówczas na kasecie. Miałem 16 lat, byłem z rodziną na wyjeździe w Zakopanem i wyciągnąłem od mamy 20 zł na kasetę zespołu, który znałem bardzo wybiórczo. Zakupiłem wówczas Dark Side of the Moon i Atom Heart Mother po czym już te dźwięki zostały już ze mną. Słuchając na „walkmanie” (cudzysłów stąd, iż nazwa ta jest dla SONY zastrzeżona, a SONY to raczej nie było) i obserwując zza szyby samochodu piękną, podhalańską przyrodę zakochałem się w tej muzyce.
A co Pink Floyd – Dark Side of the Moon to ich najlepsza płyta. Przy czym następne dokonania są jak niewiele niższe wierzchołki najwyższej góry. Zarówno Wish You Were Here, jak i Animals należą do najważniejszych dokonań w historii muzyki rockowej. Podobnie zresztą tylko ciut gorsze (choć najbardziej znane) The Wall, choć tu już Waters zdominował wszystko (bez szkody dla muzyki, ale ze szkodą dla zespołu), należy postawić wśród rockowych Himalajów. Nigdy już jednak, tak jak to było na omawianej płycie, nie grali tak zespołowo, jak wtedy.
Czyli powrót do krainy dzieciństwa. Pytanie tylko, czy udany. I w ogóle możliwy…
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.