Spektakl zatytułowany niefortunnie „Sex Machine” podejmuje niełatwy temat emocjonalnych uzależnień rodzinnych, prowadzących do tragedii. Skąd taki tytuł? Trudno dociec.
Sztuka wystawiona na stołecznej Scenie Przodownik, znanej dawniej jako Laboratorium Dramatu, traktuje temat rodzinnych relacji na tyle poważnie, że nie lęka się odniesień do sztuki antycznej. Stąd pomysł autora Tomasza Mana i reżysera Adama Nalepy, aby wzorem starożytnych Greków wprowadzić na scenę chór. Tradycją teatru Przodownik jest praca zespołowa: autor bierze więc udział w próbach, a aktorzy nie tylko realizują wizję reżysera, ale wprowadzają też pomysły własne. To podnosi temperaturę przedstawienia.
Tym razem tematem jest toksyczna miłość samotnej matki do syna, próba podporządkowania go sobie w ramach rekompensaty za lata poświęceń i wyrzeczeń. Znamy takie przykłady z życia. Potok żalów wylewany jest tym obficiej, im bardziej nie udało się życie matce. Czy nie chciała, czy nie mogła go sobie ułożyć? Czy to próba wyrównania rachunków za życiowe niepowodzenia, czy dopisywanie teorii do błędów wychowawczych? Zaborczość nigdy nie prowadzi do harmonijnego związku. Założenie, że żadna partnerka nie zda egzaminu w małżeńskich relacjach, najczęściej unieszczęśliwia wszystkie strony.
Sztuka rozpoczyna się, gdy syn postanawia wziąć ślub z wybranką, której dotąd – zapewne z lęku – nie przedstawił matce. Chór przebrany w suknie ślubne włącza się z komentarzem do wydarzeń, stając po stronie kobiety i buntując ją. A że jest to sztuka współczesna, także zachowanie chóru odbiega od konwencji antycznej. Jest pełne ekspresji, chór nawiązuje dialog z nieszczęsną bohaterką, w jakiś sposób uprzedza wydarzenia. Manipulując, matka posuwa się do ostateczności.
Co zastanawia w tekście i w realizacji sztuki? Żaden z jej bohaterów nie budzi sympatii widza. Ani matka, ani syn, ani jego narzeczona. Czyżby skaza, która ciąży nad rodziną, pozbawiła ich ludzkich uczuć? Jedyną sympatyczną postacią zdaje się dawny narzeczony matki, w tej roli Zdzisław Wardejn - który pojawia się nieoczekiwanie i widzi w małżeństwie syna przyjaciółki szansę na ułożenie sobie życia z kobietą, którą niegdyś kochał. Kiedy matka w swoim szaleństwie posunie się do zaplanowanej zemsty, uwolniona od toksycznych emocji - będzie skłonna ułożyć sobie wreszcie życie. Bez wyrzutów sumienia, że skazała na piekło samotności ukochanego syna, który nie spełnił jej oczekiwań.
W niewdzięcznych rolach sprawdzili się wszyscy wykonawcy: Joanna Jeżewska jako matka, Anna Smołowi jako narzeczona i „bezwzględny” w roli syna Bartosz Mazur. No, i nadzwyczajnie spisał się w swojej zbiorowej roli chór. Jeśli w czasie tego wieczoru pojawia się głębsza refleksja, to chyba taka, że nie da się żyć bez duchowego wymiaru relacji z drugim człowiekiem, a traktowanie choćby najsilniejszych więzów instrumentalnie prowadzi donikąd. Spektakl prowokuje też do kolejnej próby odpowiedzi na pytanie: czym jest miłość i czy każda jej odmiana prowadzi do szczęścia?
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.
Trend ten rozpoczął się po agresji Kremla na Ukrainę. A w USA...