Kiedy tylko natrafiam na kolejną wzmiankę o sztucznej inteligencji, mającej ponoć już niebawem zastąpić artystów i filozofów, nieodmiennie przypominam sobie pewną oszałamiającą literacką wizję, która, jak sądzę, może być dla tych współczesnych debat całkiem ożywczym kontekstem.
Chodzi o "Bibliotekę Babel" niezrównanego Jorge Luisa Borgesa, opowiadanie, które, gdy się z nim w wieku kilkunastu lat zetknąłem, fundamentalnie zmieniło mój sposób widzenia świata.
Jak? Do dzisiaj trudno mi to jednoznacznie ująć. Ale że sprawy się mają dalece nie w ten sposób, w jaki nam to podpowiada zwodnicze poczucie oczywistości charakterystyczne dla codziennej rutyny – tego od momentu pierwszej lektury Borgesa jestem niemal pewien. Niemal, bo być czegoś całkiem pewnym po tej lekturze już niepodobna.
Niepodobna także twórczości Borgesa jakkolwiek zaszufladkować, jest to bowiem coś z pogranicza prozy, eseju, mitu, legendy, traktatu filozoficznego, a także koanu czy mistycznej przypowieści. Z tymi ostatnimi gatunkami łączy genialnego Argentyńczyka zwłaszcza umiejętność doprowadzania czytelniczek i czytelników gdzieś do samej granicy tego, co w ogóle możliwe do wypowiedzenia.
Język, którym się posługujemy, opowieści, które tworzymy, stanowią odrębne, wymykające się nam uniwersum, ale to, co poza nim – mówi Borges – jest bodaj jeszcze dziwniejsze. Swoimi tekstami – tak jak to za pomocą właściwych sobie środków czyniło wielu adeptów i adeptek prozy, poezji, filozofii, teologii, baśni, malarstwa, fotografii czy niezliczonych innych form sztuki – kieruje on naszą uwagę w tę mianowicie stronę. W stronę niewypowiadalnego. Co się zaś w nas z tym dzieje dalej – to już jest inna sprawa, to jest już szczególne, intymne, unikalne, być może źródłowo niemożliwe do przekazania doświadczenie.
Rodzi się ono jednak właśnie z tej nowej, nieznanej przedtem perspektywy, z której – za pośrednictwem tekstu czy obrazu – zaczynamy patrzeć na rzeczywistość. Perspektywy, którą ktoś nam nagle wskazuje jako możliwą, a której my sami wcześniej nie dostrzegaliśmy.
Czy taką perspektywę może wskazać sztuczna inteligencja? Czy rzeczywiście każda powieść, każde opowiadanie, każdy wiersz, każdy w ogóle tekst, jest – jak brawurowo przekonuje narrator "Biblioteki Babel" – wyłącznie określoną kombinacją liter alfabetu oraz znaków przestankowych? Podobnie jak każdy obraz, utwór muzyczny czy rzeźba są tylko określoną kombinacją kolorów, dźwięków czy kształtów? Czy zatem, jeśli zadysponujemy odpowiednio zaawansowanym komputerem kwantowym – o gigantycznej, niewyobrażalnej dziś mocy obliczeniowej – a także wystarczająco zaawansowanym chatbotem, będziemy w stanie w ułamku sekundy uzyskać, poprzez automatyczny proces generowania nieskończenie wielu kombinacji, dajmy na to, komplet dzieł z Biblioteki Aleksandryjskiej?
I w ogóle wszystkie napisane, jak również nienapisane jeszcze dotąd książki, które ktoś by kiedyś napisał, ale uprzedziła go w tym sztuczna inteligencja, sprytnie rachując literami, znakami przestankowymi, słowami, a także – last but not least – spacją?
Oraz wszystkie namalowane i nienamalowane obrazy naszych ulubionych malarek i malarzy, wszystkie nagrane i nienagrane utwory naszych ulubionych zespołów i wykonawców? Bo przecież każde dzieło jest w ostateczności tylko efektem tasowania podstawowych składników, a przynajmniej daje się do tego sprowadzić? I dlatego – co było do okazania – sztuczna inteligencja faktycznie już niebawem zastąpi nas wszędzie tam, gdzie stosujemy jakiekolwiek środki stylistyczne, będzie się bowiem posługiwać nimi znacznie spraw niej i efektywniej (oraz efektowniej) niż najbardziej nawet utalentowany przedstawiciel lub przedstawicielka homo sapiens?
Czy tak właśnie się stanie już w nieodległej przyszłości? Szczerze mówiąc – nie sądzę. Nie tylko dlatego, że – przynajmniej na razie – generowane przez sztuczną inteligencję teksty, obrazy, a nawet utwory muzyczne (sprawdźcie choćby „nowy kawałek Nirvany” pod tytułem Drowned In The Sun) noszą znamiona schematy mu i przewidywalności. Po prostu – są słabe i tyle. Ale także, a może przede wszystkim dlatego, że – tak mi się przynajmniej wydaje – w recepcji literatury, muzyki, malarstwa czy dowolnej innej sztuki unikalna jest właśnie ta szczególna wspólnota doświadczenia, jaka się rodzi pomiędzy twórcą a odbiorcą.
Prawdziwie poruszająca sztuka – czy w ogóle każda prawdziwie poruszająca opowieść, niezależnie od tego, czy snuje się ją w języku obrazu, pojęcia czy dźwięku – nie jest przecież li tylko grą szklanych paciorków, lecz również, w najgłębszym sensie, aktem komunikacji. Jeśli więc dzisiaj głęboko porusza nas grecka tragedia albo obraz namalowany kilkaset lat temu, to dzieje się tak dlatego, że… przemawia poprzez nie czyjś głos.
Głos, który wyraża jakieś znajome nam emocje czy dylematy, bo – tak jak my – staje wobec niezrozumiałego, skomplikowanego świata i próbuje nadać mu jakiś sens, wypowiedzieć swój ból, zachwyt albo przerażenie. Tego głosu nie słychać w tworach sztucznej inteligencji, bo po drugiej stronie nie ma – przynajmniej na razie – żadnego podmiotu. A jeśli nawet kiedyś się on pojawi, będzie to podmiot od nas nieskończenie różny.
Zapewne z zaciekawieniem posłuchamy, co ma nam do powiedzenia o świecie, w którym wtedy wspólnie będziemy mieszkać, ale przecież nie zastąpi on nigdy tych, którzy dzielą z nami fundamentalną kondycję czujących, myślących, cierpiących, przemijających i zdolnych do auto refleksji istot.
*
Powyższy felieton pochodzi z książki "Ćwiczenia z dysonansu". Autor: Tomasz Stawiszyński. Wydawnictwo ZNAK

W operze przede wszystkim chodzi o emocje, a właściwie o wyzwolenie tych emocji.
Bo przecież już sam znaczek pocztowy jest – a przynajmniej często bywa – dziełem sztuki.
Czyli Scorsese jakiego nie znamy. Jakiego się nie spodziewamy. Tymczasem…