To nie do wiary! Syrena ma już 65 lat. Kilka pokoleń aktorów, oklaskiwanych przez kilka pokoleń widzów.
Nie starczyłoby miejsca, by wymienić ulubieńców Warszawy, dla których przychodzili na Litewską moi rodzice, i których legendę przejęło także moje pokolenie. Potem widownia opustoszała, czar prysł, aż nowy, ambitny dyrektor reaktywował „Syrenę” i przywrócił magię tego miejsca.
Wojciech Malajkat, bo o nim mowa, zapewne głowił się, co zaserwować nowej widowni na jubileusz. Wybór padł na pamiętny filmowy przebój sprzed trzydziestu lat, „Hallo, Szpicbródka” z niezapomnianymi rolami Ireny Kwiatkowskiej, Gabrieli Kownackiej, Piotra Fronczewskiego. Ale jak to pokazać dziś?
Najprościej realizację oddać w ręce Wojciecha Kościelniaka, twórcy niekonwencjonalnych spektakli muzycznych, by wymienić „Hair” czy „Lalkę”. Będzie inaczej, to pewne.
Dowcipnie, z nostalgią, bo przeniesiemy się do przedwojennej Warszawy, trochę wzruszenia i dużo humoru. Ciężar spektaklu wziął na swoje barki znakomity Piotr Polk jako Szpicbródka. W każdej roli inny, w każdej profesjonalny.
Ale Wojciech Kościelniak znalazł też pomysł na oryginalne typy i typki, nieudaczników i spryciarzy, ubarwiających cały ensemble. Intryga kryminalna pokazana z przymrużeniem oka nawiązuje zabawnie do konwencji filmu niemego. Pastiszowe sceny, przerywane piosenkami, wprowadzają wątek melodramatyczny. Debiutujące gwiazdki, niszczone przez żądne sukcesów divy, bierze w obronę Fred Kampinos. Właściwie bierze tę, dla której zabiło gwałtownie jego serce. I jak się okazuje to nie kasa, a miłość wyznacza jego los.
Dynamiczną intrygę ilustruje znakomita muzyka, zaaranżowana przez Marcina Steczkowskiego.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.