Nawet jeśli ktoś nie wie, że „Zmierzch długiego dnia” jest autobiograficznym obrazem koszmaru, jakim było życie rodzinne O’Neilla, poruszający ton tej opowieści nie wydaje się przypadkowy.
Obsypany już po śmierci autora prestiżowymi nagrodami utwór doczekał się wielu wybitnych inscenizacji. Nic dziwnego, że i Krystyna Janda na swój jubileusz 60-lecia w Teatrze Polonia wybrała tę właśnie sztukę i zagrała w niej główną rolę.
Rodzin dotkniętych różnymi rodzajami uzależnień znamy wiele. I to nie tylko z ekranu i sceny. Ale to, co w spektaklu porusza najbardziej, to niemożność przełamania bariery, którą bohaterowie po latach zbudowali między sobą.
Wbrew sobie i wbrew uczuciom, które ich kiedyś łączyły, a może i dotąd łączą. Bezradność dotarcia do siebie nawzajem rodzi pustkę emocjonalną i poczucie samotności, boleśniejsze niż borykanie się z nałogiem. Bo w imię czego z tym nałogiem walczyć? Dla kogo? Dla męża, który zamknął się w swoim świecie?
Teatr zastępuje mu rodzinę, a handel nieruchomościami daje pieniądze, których nie chce inwestować w pomoc najbliższym, próbując zagłuszyć wyrzuty sumienia alkoholem. Starszy syn powiela model życia ojca, bez celu, bez przyszłości. Młodszy, wrażliwy (świetny w tej roli Rafał Fudalej) umiera na gruźlicę, pełen goryczy, że ojciec odmawia mu ratunku, skąpiąc na kurację i skazując na prowincjonalnych konowałów. I wreszcie matka ukrywająca pogrążanie się w nałogu narkomanii. Jest za słaba, by przezwyciężyć chorobę, bo nie ma skąd czerpać siły.
Spektakl zamyka się w kilkunastu godzinach dnia, w którym nic się nie wydarzy. Znikąd nie pojawi się pomoc, rozpacz zbierze swoje żniwo. Nikt nikogo nie uratuje, miłość wygasła. A może ona jedna sprawiłaby cud?
Cudu nie będzie. Powściągliwe kreacje Krystyny Jandy w roli Mary i Piotra Machalicy w roli jej męża pogłębiają nastrój beznadziei.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.