W kinach już wakacyjnie. Na ekranach coraz więcej komedii, a w nich coraz więcej gwiazd. "Wielkie wesele" przebija jednak pod tym względem większość produkcji.
mat. prasowy Robert De Niro, Diane Keaton, Susan Sarandon, Robin Williams, Katherine Heigl, Amanda Seyfried, Ben Barnes, Topher Grace… - reżyser i zarazem scenarzysta filmu, Justin Zackham, zgromadził na planie niespotykaną ilość sław.
Jak twierdzą twórcy „Wielkiego wesela” zostało ono „skonstruowane w taki sposób, by korzystając z najlepszych wzorców europejskich komedii, w których humor miesza się z subtelnym dramatem, wytworzyć na ekranie intymny i wiarygodny portret współczesnej rodziny”. Czy tak jest rzeczywiście?
W niewielkim stopniu, owszem. Ciężkie chwile przeżywa tu bowiem Lyla, siostra pana młodego (w tej roli Katherine Heigl), która nie może mieć dzieci.
Sporo też na ekranie całego tego przedweselnego wariactwa (wszelkiego rodzaju zgrzytów, niekończących się rodzinnych dyskusji i sporów), którego doświadczył chyba każdy, kto bądź to ślub brał, bądź był na niego zaproszony w charakterze gościa. Z założenia jest więc „Wielkie wesele” swego rodzaju lekkim, wakacyjnym katharsis, które możemy przeżyć w kinie.
Fabuła? Absurdalna. Choć i jej można jakoś bronić, bo przecież tego wymaga farsowa konwencja. Pan młody (w którego wcielił się Ben Barnes) został w dzieciństwie adoptowany. Na ślub wybiera się jednak jego kolumbijska, biologiczna matka, nie mająca pojęcia, że przybrani rodzice (Robert De Niro i Diane Keaton) już dawno temu się rozwiedli. Postanawiają więc udawać, że nadal są razem, by nie psuć humoru głęboko wierzącej Kolumbijce.
Jak widać punkt wyjścia jest dość osobliwy, ale śmiem twierdzić, że zdolny scenarzysta potrafiłby stworzyć na takiej bazie szaloną, familijną komedię, na której można by się nieźle bawić. Niestety, Zackham postanowił iść na łatwiznę i naszpikował fabułę niezliczoną ilością chamskich, prostackich i wulgarnych gagów. Nie obyło się też bez kiepskich żartów z katolików (Robin Williams w roli antypatycznego księdza).
Cóż, gdy idzie o komizm, film przypomina po prostu skrzyżowanie „American Pie” z „Akademią policyjną”. Fani takiego humoru powinni być zadowoleni. Reszta niech lepiej omija kina szerokim łukiem.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.