– Jestem sławny, bo robię to, czego inni nie potrafią – mówi bez ogródek 73-letni Jan Puk.
Artysta ludowy z Trześni koło Sandomierza obchodzi w tym roku 25-lecie pracy twórczej. Jego mieszkanie to prawdziwa skarbnica lasowiackiej kultury, a jego prace, głównie rzeźby w drewnie, można spotkać w wielu muzeach w kraju, a nawet za granicą.
Jego dom odwiedzają zarówno kolekcjonerzy, jak i uczniowie. W kilkudziesięciu tomach kronik ma wpisy znanych polityków (np. Lecha Wałęsy), kościelnych hierarchów oraz turystów. Jeden z nich, z Niemiec, napisał, że warto było przejechać tysiąc kilometrów, aby zobaczyć takie cudeńka. Ostatnio pan Jan został odznaczony Medalem Komisji Edukacji Narodowej.
Maszyna z puszki
– Jako ludowy twórca pragnę przyczynić się do zachowania w społecznej świadomości najcenniejszych wartości z dorobku przeszłych pokoleń. Zadanie to traktuję jako swoistą misję, do spełnienia szczególnie wśród młodego pokolenia. Staram się podczas spotkań z młodzieżą przekazywać jej wiedzę o naszym regionie, jego kulturze i życiu mieszkańców na początku wieku i minionych stuleci – mówi pan Jan.
Przekazuje nie tylko wiedzę, ale także cenne eksponaty. Podstawówce w Lipnicy na przykład podarował wiele prac, które stały się zaczątkiem etnograficznej ekspozycji. Jego rzeźby są też m.in. w Szkolnym Muzeum Regionu w Gorzycach czy Szkolnych Izbach Etnograficznych w Sandomierzu i Hucie Komorowskiej. Zanim jednak Jan Puk stał się znanym i rozchwytywanym ludowym artystą (film o nim nakręciła Telewizja Polska), przeszedł surową szkołę życia.
Urodził się w 1940 r. w Woli Rusinowskiej jako pierwszy z ośmiorga rodzeństwa. W domu się nie przelewało. Od najmłodszych lat pomagał ojcu w polu oraz strugał na zimę drewniaki z olszyny, które obijał potem skórą. Każdy chłop wówczas takie miał. Pan Jan chodził w nich do szkoły. Miał do drewna smykałkę, którą wykorzystał także w szkole.
„Szkoła była wtedy bez pomocy naukowych. Trudno było bez nich prowadzić szczególnie lekcje fizyki. I tu właśnie przydał się Jaś. Mam w pamięci jeszcze dziś wykonaną przez niego z patyków, ładnie kozikiem wygładzoną wagę szalkową. Szalki wykonane z deseczek, model maszyny parowej z puszki, blaszek, patyków i deseczek, dźwignie pochyłe i inne” – wspominała po latach w liście do pana Jana jego była nauczycielka Stanisława Rachwał.
Po skończeniu szkoły Jan Puk imał się różnych prac. Odpoczywał zaś, strugając zabawki dla dzieci gospodarzy, kolegów i rodzeństwa. Ostatecznie zadomowił się w Trześni niedaleko Sandomierza, w którym zakochał się od pierwszego wejrzenia. Tutaj znalazł robotę na kolei i pobudował dom. Dochował się 5 dzieci i kilkunaściorga wnuków. W Trześni również rozpoczęła się jego wielka, trwająca do dziś, przygoda z lasowiacką kulturą.
Życie z artystą
– Mąż rzeźbieniem zajął się tak na dobre dopiero w latach 80. Wcześniej nie miał czasu – opowiada Helena Puk. – Najpierw praca w Nowej Dębie, do której musiał dojeżdżać, a później przez kilkadziesiąt lat na kolei. Poza tym było gospodarstwo, a pola, niestety, mieliśmy bardzo rozrzucone, jedno było aż pod Gorzycami. Dopiero jak przeprowadzili komasację, to wówczas udało się nam dostać tak jakoś w jednym prawie miejscu. Ciężko było – zamyśla się pani Helena.
Nie mieli konia, dlatego pan Jan musiał odrabiać u innych gospodarzy za użyczenie zwierzęcia do prac na jego polach. Ponadto rozpoczęli budowę murowanego domu.
– Po ślubie zamieszkaliśmy w drewnianym domu po mojej mamusi – wyjaśnia żona artysty. – A poznaliśmy się pod koniec lat 50. Jan był na służbie u gospodarza w Wielowsi. Zapoznała nas moja kuzynka. Najpierw postawiliśmy tzw. letnią kuchnię, która służyła nam za pokój, a w rozbieranym drewnianym gotowałam. Budowa nowego domu trwała ładnych kilka lat, pracowaliśmy przy niej sami. Podawałam cegły, gasiłam wapno, a tu przecież było już pięcioro małych dzieci i całe gospodarstwo na głowie. Powoli, powoli, ale daliśmy sobie radę. Odkąd mąż przeszedł na emeryturę całkowicie oddał się swojej pasji. Teraz przecież nie ma nic innego do roboty, więc całymi dniami siedzi w warsztacie i dłubie w drewnie.
Pani Helena jest dumna ze swego męża, który już jako mocno dojrzały mężczyzna został słynnym, znanym w Polsce i poza jej granicami twórcą ludowym; a przecież życie z wziętym artystą nie jest łatwe. Przez dom państwa Puków przewijają się rzesze dziennikarzy. – Już się do tego przyzwyczaiłam – śmieje się pani Helena – nie przeszkadzają mi obcy ludzie urzędujący u nas czasami po kilka dni. Tak było w trakcie kręcenia filmu przez TVP.
– Trzy dni u nas byli, nocowali tylko w Sandomierzu w hotelu. Choć życie ich nie rozpieszczało, to nie brak im pogody ducha i spokoju ze świadomości dobrze przeżytego czasu. Nie zburzyła tego nawet powódź w 2010 r., kiedy dwukrotnie ich dom zalała woda. Pan Jan stracił wówczas część swoich prac i kasety magnetofonowe z bezcennymi nagraniami oryginalnych piosenek, przyśpiewek ludowych oraz wspomnień wielu nieżyjących już osób, ważnych dla dziejów kultury lasowiackiej. – Udało mi się uratować tylko jedną, kilkanaście zniszczyła woda – z żalem wspomina Jan Puk.
Czart w pękniętej wierzbie
Dziś, będąc od kilkunastu lat na emeryturze, twierdzi, że na nowo stał się wolnym człowiekiem, bo może bez końca poświęcać się temu, co najbardziej lubi, czyli twórczości artystycznej i działalności społecznej: rzeźbi, pisze wiersze, gromadzi książki, zapiski, pamiętniki i stare fotografie, prowadzi kroniki, propaguje kulturę lasowiacką poprzez organizację wystaw (ponad 70, pierwsza w 1987 r. w Grębowie) oraz spotkania z dziećmi, młodzieżą i dorosłymi.
Pierwszą wykonaną przez Jana Puka rzeźbą był wiatrak z mechanizmem w środku. Był początek 1986 r. Zajęło mu to dobrych kilka miesięcy. – Kilka razy jeździłem do skansenu w Kolbuszowej i podpatrywałem znajdujący się tam wiatrak – wspomina artysta.
Potem przyszła kolej na kurną chatę i postać bł. Wincentego Kadłubka (pierwszą spalił, bo nie był z niej zadowolony). Do sięgnięcia po dłuto „przymusił” go etnograf i dziennikarz Józef Myjak. Okazało się, że miał rację. Teraz dom pana Jana pełen jest fujarek, stukających dzięciołów, gwizdków, fajek, bączków, grzechotek. Na eksponowanych miejscach stoją także kapliczki, szopki, figury Chrystusa, Matki Bożej, Jana Pawła II, ale też i... diabła w różnych postaciach.
Pan Jan rzeźbi z własnej wyobraźni, którą pobudzają zasłyszane przed laty bajki i opowiadania. – Moja mama mawiała nam, że jak będziemy niegrzeczni, to nas diabeł porwie – wspomina artysta, pokazując figurkę zadziornego diabła trzymającego dziecko na widłach. – Starsi opowiadali, że jak młodzi będą przechadzać się nocami, to spotkają czarta skrytego w pękniętej wierzbie, a zwłaszcza, kiedy zaczną zachowywać się nieprzystojnie – dodaje ze śmiechem. – I proszę spojrzeć na tego diabła schowanego w starym drzewie, jak złośliwie podgląda ową zakochaną, młodą parę.
Szczególnym sentymentem pan Jan darzy pracę, którą zainspirowała opowieść jego sąsiadki. – Przed laty przybiegła do nas roztrzęsiona sąsiadka, powtarzając, że nigdy więcej nie pójdzie do lasu. Okazało się, że zbierała chrust na opał, aż nagle za starym dębem jakoby zobaczyła diabła. Tak się wystraszyła, że w panice rzuciła uzbierane drewno i uciekła do domu – mówi rzeźbiarz. Niestety, przedstawiająca to zdarzenie rzeźba, podobnie jak wiele innych, mocno ucierpiała podczas powodzi w 2010 r. Pan Jan jednak postanowił je odnowić i dać im drugie życie.
– Wysuszyłem, odczyściłem, a tej z sąsiadką dałem nową podstawę. W swoim prywatnym muzeum pan Jan ma wiele takich rzeźb, w których zawarł stare podania lub wierzenia ludowe, ale także zapomniane już na wsiach zajęcia, jak młócenie cepami czy żęcie zboża sierpami. Artysta szczególnie upodobał sobie zabawki. Wciąż wymyśla nowe modele, które później można spotkać nie tylko w Polsce, czy Europie, ale również za oceanem.
– Mam stałych odbiorców, którzy co jakiś czas odwiedzają mnie i pytają o nowości – cieszy się artysta. Setki prac twórcy z Trześni wzbogacają zbiory muzeów polskich i zagranicznych. Najbogatsze kolekcje mają m.in. Muzeum Okręgowe w Sandomierzu oraz Muzeum Zabawek i Zabawy w Kielcach, do którego systematycznie zawozi swoje małe dzieła. Wiele prac, szczególnie właśnie zabawek, przekazuje dzieciom w szpitalach. A jak wartościowe są to prace, świadczy chociażby zwycięstwo w VII Międzynarodowym Konkursie na Zabawkę Tradycyjną w Bielsku-Białej.
A pieniądze? Starczy, że koszta się zwrócą.
Czyli powrót do krainy dzieciństwa. Pytanie tylko, czy udany. I w ogóle możliwy…
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.