Ku zaskoczeniu widzów piosenki Osieckiej i Przybory zostały zastąpione w spektaklu zbędnymi akrobacjami.
Wena twórcza reżysera jest czynnikiem pożądanym. Gorzej, gdy fantazja ponosi go na tyle, że ignoruje intencje autora na rzecz popisów spychających w cień urodę tekstów.
Nie ja jedna cieszyłam się na listy i piosenki Agnieszki Osieckiej do Jeremiego Przybory (i vice versa), pokazane na deskach Teatru Polskiego. Pisali je do siebie w trakcie dwuletniego romansu, jakkolwiek w tym wypadku brzmi to nieco trywialnie. Każda bowiem kartka zapisana na „wyczerpanym” papierze przynosi tak subtelne wyznania uczuć, tak delikatne próby dotarcia do emocji partnera, bez naruszenia integralności jego osobowości, że ta wymiana listów jest jak stąpanie na palcach po omacku, jak szept dyskretnych wyznań.
Wydawało się z wywiadów udzielanych przed premierą przez reżyser Lenę Frankiewicz, że jej zadaniem będzie najsubtelniejsze odtworzenie atmosfery związku dwojga ludzi różniących się tak bardzo, że najgwałtowniejsza nawet miłość skazuje z góry ich związek na niepowodzenie. Niestety, zamierzenia artystyczne twórcy nie przełożyły się na realizację.
Od pierwszych chwil widz zadaje sobie pytanie: Po co? A więc: dlaczego w sztuce występują dwie Agnieszki i dwóch Jeremich?
„Chciałam pokazać, że jest to historia wielu par” – mówi Frankiewicz. Ale jak świat światem historia bohaterów przekłada się na nasze doświadczenia, odnajdujemy w ich losie siebie, identyfikujemy się z nimi i nie musimy w tym celu zwielokrotniać postaci scenicznych.
Byłby to jednak jeszcze grzech wybaczalny. Ale dlaczego obie pary poświęcają się niczym nieuzasadnionej ekwilibrystyce, a irytacja widzów nie pozwala się spokojnie wsłuchać w urodę strof dedykowanych ukochanym?
Rzucanie się aktorów na ścianę, przewracanie ławki, stanie na głowie, kręcenie się na obrotowych krzesełkach, wirowanie głowami z długimi rozpuszczonymi włosami tak dalece odbiegają od poetyki, z jaką mamy do czynienia w warstwie literackiej, że nie sposób sobie po raz kolejny nie zadać pytania: Po co?
Zawsze słyszałam, że Lena Frankiewicz jest utalentowanym reżyserem, ale wiem też, że każdy talent musi być poddany dyscyplinie, co sprowadza się do klarownego przekazania sensu materii literackiej. Sądzę, że i aktorzy skazani na ciągłą gimnastykę nie wykorzystali swoich możliwości. Nawet pełna wdzięku Lidia Sadowa gubiła się w tej „wirówce-pardon-nonsensu”.
Jednak duch Agnieszki i Jeremiego sprawił, że wieczór nie pozbawił nas wzruszeń.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.