Wahał się, czy zostać księdzem, czy filologiem. Wybrał to drugie. Ale po drodze rozpoczął przygodę ze sceną. Z Provisorium związany jest już 40 lat i nie wyobraża sobie dalszego życia bez występów.
Pochodzi z Lublina. Urodził się w 1954 roku. Chodził do mało prestiżowego – jak zaznacza – liceum, ale właśnie ta szkoła średnia była dla niego odkrywcza. Spotkał tam wyjątkowych nauczycieli, którzy wpłynęli na jego wyobraźnię teatralną i wrażliwość artystyczną. Największą rolę w tym procesie odegrała polonistka, pani Elżbieta Żwirkowska, dziś emerytowana profesor KUL. Wprowadzała swoich uczniów w przestrzeń literatury niezależnej, niedostępnej w programie szkolnym w czasach PRL. Tam też spotkał Janusza Opryńskiego. Przyjaźnią się do dziś. Łączy ich zamiłowanie do literatury i teatru.
Zaczęło się na Podwalu
– Moja polonistka wprowadziła mnie w świat Herberta, Gombrowicza, Różewicza – mówi Jacek Brzeziński, od czterdziestu lat związany z Teatrem Provisorium. – Nasze akademie szkolne były wolne od ideologii komunistycznej, uczyły niezależnego i twórczego myślenia. Dziś jestem za to wdzięczny, bo gdyby nie pani Żwirkowska, byłbym o wiele uboższym człowiekiem – zaznacza.
Już w czasie szkoły średniej Brzeziński tworzył wraz z klasą kabaret o sympatycznej nazwie „Ciocia Klementyna”. Angażował się w wiele przedsięwzięć o charakterze kulturalnym i literackim. Ale przyszedł czas na maturę i dokonanie ważnych wyborów w życiu. Wahał się, czy zostać księdzem, czy filologiem. Wybrał to drugie, choć ciągle jest związany z przestrzenią wiary. Zaangażowany jest w życie swojej parafii i – jak podkreśla – jest wierny sobie i wartościom wypływającym z Ewangelii.
– Skończyłem studia na polonistyce UMCS. Jak mówią, w życiu nie ma przypadków – natknąłem się na uczelni na powstały kilka lat wcześniej Teatr Provisorium. Tworzyli go moi starsi koledzy ze studiów: Wiesiek Kaczkowski, Jan Twardowski, Mirek Grudzień i nieżyjący Stefan Aleksandrowicz. Ktoś mnie zaprosił na próbę. Przyszedłem, potem na drugą i kolejne. Teraz tego nie żałuję – wyznaje.
Droga do Provisorium
Studia to też częste zmiany, duża rotacja studentów – a więc również aktorów w teatrach studenckich. W Provisorium pojawiał się ktoś nowy, ktoś inny odchodził. Pojawił się pewnego razu także Janusz Opryński, dziś znany i ceniony reżyser.
– To bardzo ciekawa historia z Januszem, choć może trochę banalna. Poznaliśmy się w liceum. Zaczęło się od tego, że chciał mnie pobić, bo był zaczepny. Miał wtedy nogę w gipsie z powodu poważnego złamania podczas obozu wędrownego. Nie przypadłem mu do gustu jako młodszy kolega. Ale rok później zobaczył, że jestem ambitnym człowiekiem i udzielam się kulturalnie i literacko. Dosyć szybko antagonizm zmienił się w przyjaźń. Do dziś wspominamy tamtą sytuację i śmiejemy się do łez. Zaprosiłem kiedyś na próby dziewczynę, która podobała się Januszowi, i dzięki temu on zainteresował się Provisorium. Ona z czasem zrezygnowała, a Opryński pozostał – wspomina Jacek Brzeziński.
– Realizujemy model teatru, który zaprojektowaliśmy. Chcemy w nim dożyć starości. Ale programowo i mentalnie nie chcemy się zestarzeć – dodaje ze śmiechem aktor.
Od Hioba do Fausta
Do Provisorium przystąpił w 1974 roku. Zagrał w ponad 20 sztukach teatralnych realizowanych przez ten teatr. Były to przedstawienia zarówno plenerowe, jak i na wielkich scenach. Od Los Angeles aż po Tokio. Pierwszym spektaklem, w którym Brzeziński wziął udział jako aktor, było „Provisorium Show”, przedstawienie kontestujące rzeczywistość w kraju komunistycznym.
– Był to zlepek piosenek i dialogów. Chcieliśmy dać ludziom coś więcej ponad marną sztukę oferowaną nam w tamtych latach. Ciekawym wydarzeniem z moich początków był plener teatralny w Krasnobrodzie w 1975 roku. Wystawiliśmy „Nowego Don Kichota” według Fredry. Jeździliśmy z tym po wszystkich wsiach powiatu – wyznaje. Kiedy do ekipy dołączył Opryński, Provisorium nabrało innego kształtu. Jego wizja teatru mocno oparta jest na literaturze, na żywym słowie, które rodzi najważniejsze pytania dla człowieka. Jak się zwykło mówić w Lublinie: Opryński nie ślizga się po temacie, ale szuka rzeczy najtrudniejszych w literaturze, chcąc się z nimi zmierzyć.
– Janusz wymyślił, żebyśmy zrobili adaptację „Ferdydurke” Gombrowicza. Była to prawdopodobnie pierwsza adaptacja tej książki na świecie. Graliśmy to w „Chatce Żaka”. Mieściło się tam około stu osób, a przy dużym zainteresowaniu musieliśmy wystawić sztukę ponad 50 razy – podkreśla Brzeziński. – Chcieliśmy zrobić coś ambitnego. Gombrowicz krytycznie wypowiadał się na temat komunizmu, więc jego dzieła były niedostępne. To była chęć porozmawiania o rzeczywistości innym językiem. Sam byłem kiedyś zaatakowany, że jako katolik gram w sztuce na podstawie tego autora. On zawsze dzielił i będzie dzielił. To postać trudna, dramatyczna choć nie do końca pewnie odkryta, nie wolno wyrywać fragmentów z kontekstu i nimi szafować. Trzeba się koncentrować raczej na literackiej stronie jego twórczości. Tak do tego podchodzę. Ale w Provisorium graliśmy także sztuki na podstawie Dostojewskiego, Różewicza czy Dukaja – dodaje.
– Niektóre spektakle kosztowały mnie wiele sił i energii. Czasami graliśmy dwa lub trzy razy w ciągu dnia, więc po ostatniej kurtynie niemalże nie mieliśmy sił zejść ze sceny. Pamiętam, że bardzo wymagająca była sztuka „Do piachu” według Różewicza. Od strony psychicznej najtrudniej było mi grać „Z nieba przez świat do samych piekieł”. Spektakl był oparty na mojej osobie. Składał się z elementów Dostojewskiego, Księgi Hioba i „Fausta” Goethego. Zastanawialiśmy się nad tajemnicą zła, chcieliśmy je nazwać. To zmuszało do wielkiego wysiłku. Zdobyliśmy jednak za to przedstawienie wiele prestiżowych nagród.
Aktor jak medium
Aktorstwo i praca w teatrze go porządkują. Za każdym razem, wchodząc w świat nowej postaci, musi się głęboko przygotować i „poznać” bohatera, w którego zamierza się wcielić. – Trzeba przełamać niekiedy lęk czy wstyd. Mam poczucie misyjności, bo uczestniczę w czymś głębszym, ukazując złożoność i dramat ludzkiego życia z wszystkimi jego odcieniami. Aktor jest w pewnym sensie medium, pośrednikiem, który ukazuje widzowi to, co na co dzień zakryte. Praca w teatrze pomaga także mnie samemu, to zawsze forma jakiejś autoterapii – mówi Jacek Brzeziński. Sztuka ma prawo wywoływać dyskusje.
– Można się nawet o nią spierać, ale nie powinna nas stawiać po przeciwnych stronach barykady. Nie wolno w tym wszystkim przekreślać człowieka, bo nawet jak ktoś pisze czy plecie głupoty – to jest nadal człowiekiem – dodaje.
Spełnione marzenia
Od czasu studiów związany jest z UMCS. Od ponad trzydziestu lat wykłada język polski cudzoziemcom. W ramach nauczania języka prowadzi ze studentami zajęcia teatralne.
– Lubelski ośrodek na UMCS koncentruje się na nauce języka polskiego studentów mających korzenie polskie, a pochodzących z krajów byłego bloku ZSRR – mówi aktor. Udało się Brzezińskiemu zagrać w sztuce „Bracia Karamazow” w reżyserii Opryńskiego. „To było nasze marzenie od dawna” – pisze w swoim dzienniku teatralnym Jacek Brzeziński. „Teatr pozwolił mi zwiedzić świat, zasmakować przeróżnych potraw, poznać wyjątkowych ludzi. To także pasmo wspaniałych wydarzeń i sytuacji. Pamiętam, jak polecieliśmy do Gruzji z przedstawieniem. Nasze kostiumy i scenografia płynęły statkiem przez Morze Czarne. Z powodu sztormu nie dotarły na czas. Zagraliśmy bez tego wszystkiego, a od publiczności zebraliśmy wielkie brawa. Uwielbiałem wyjazdy do USA, mimo że trzeba było nauczyć się całej roli w języku angielskim” – wspomina.
Teatr jest jednak zaborczy. Zabiera mnóstwo czasu, choć przynosi także możliwość zarobku. – Wiem, że przez te wszystkie lata mojej żonie i dzieciom było trudno. Miałem wiele wyjazdów, wiele prób. Żona jednak była dzielna. Dzieci nie rozumiały mojej pasji, ale kiedy dorosły, zaczęły ją akceptować. Jedno z moich dzieci, córka Marysia również związana z teatrem, ponownie została zaproszona do współpracy z teatrem ITP na KUL-u. Chciałbym nadal pracować w teatrze, bo to nowe Centrum Kultury w Lublinie jest wspaniałe. A my z Januszem Opryńskim mamy ciągle plany – dodaje Brzeziński.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.