Księżyc przez wieki inspirował pisarzy. Od czasu, kiedy wylądował tam człowiek, ludzie pióra muszą szukać dla siebie nowych miejsc w kosmosie.
W tym roku minęło 45 lat od chwili, gdy lądownik misji Apollo 11 dotknął powierzchni Księżyca. Po kilku godzinach Neil Armstrong zszedł po drabince i jako pierwszy z ludzi odcisnął ślad swojej stopy na powierzchni Srebrnego Globu. „To jest mały krok człowieka, ale wielki skok dla ludzkości” – powiedział wówczas. Tak spełniły się marzenia tkwiące w ludzkich głowach od wieków.
Wystrzeleni z armaty
Księżyc, jako najbliższe Ziemi ciało niebieskie, od dawna fascynował ludzi. Czczono go jako bóstwo, był też źródłem wielu legend. W polskiej literaturze przykładem takiej legendy jest chociażby historia o Panu Twardowskim, który zaprzedał duszę diabłu, a wypuszczony przez niego z rąk, wylądował właśnie na Księżycu. Jednak mniej więcej od XIX wieku, nazywanego też „wiekiem pary i elektryczności”, pisarze zaczęli snuć coraz bardziej realne wizje takiego lądowania, wykorzystując osiągnięcia współczesnej im nauki.
Jednym z pierwszych takich pisarzy był Juliusz Verne. Właściwie cała jego twórczość jest jedną wielką apoteozą nauki i techniki. Verne popularyzował wiedzę techniczną niejako „przy okazji”, bo przecież jego powieści to także znakomita, trzymająca w napięciu fabuła, okraszona przy tym dawką ciepłego humoru. Nie inaczej jest w przypadku jego książki „Wokół Księżyca” z 1865 r. Czyta się ją z dużą przyjemnością, choć z dzisiejszej perspektywy wiele pomysłów pisarza jawi się jako naiwne. Śmieszy chociażby idea wystrzelenia statku księżycowego z potężnej armaty, bo przyspieszenie, jakie trzeba by mu nadać, spowodowałoby niechybną śmierć załogi. Nie jest też prawdziwe twierdzenie autora, jakoby stan nieważkości miał miejsce jedynie w punkcie, gdzie przyciągania Ziemi i Księżyca się równoważą. Ale to naprawdę drobiazgi w porównaniu z tym, co Verne przewidział ponad sto lat przed pierwszym lądowaniem na naszym satelicie. W jego powieści, tak jak w rzeczywistości, misję inicjują Stany Zjednoczone, w podróż udają się trzy osoby, startując z Florydy za pomocą pocisku zbliżonego wymiarami do statków misji Apollo. I nawet koniec jest podobny, bo śmiałkowie lądują w oceanie.
Świat z próżni i kamienia
Juliusz Verne był więc wizjonerem, ale to wizjonerstwo miało silne podłoże naukowe. Jego koncepcja lotu na Księżyc wynika przecież z praw mechaniki Newtona. Francuski pisarz był więc pierwszym, który tak silnie wskazywał, że droga do poznania innych ciał niebieskich wiedzie przez postęp techniczny i poznanie praw przyrody. Przy jego powieści późniejsza o prawie cztery dekady książka Herberta George’a Wellsa „Pierwsi ludzie na Księżycu” (1901) wydaje się dziś naiwną bajeczką, choć zapewne nie wypada tak mówić o dziele prekursora science fiction. Księżyc Wellsa, którego wnętrze zbudowane jest ze złota, i żyjąca na nim cywilizacja owadopodobnych Selenitów służą przede wszystkim literackiej wizji utopijnego społeczeństwa. Okrutni i głupi ludzie budzą w jego przedstawicielach odrazę. O ile więc dla Verne’a intrygująca fabuła jest pretekstem dla pokazania możliwości nauki, o tyle u Wellsa – odwrotnie – kosmiczna ekspedycja staje się tłem dla rozważań moralnych.
Dwa lata po ukazaniu się książki Wellsa w podróż na Księżyc wyruszają również bohaterowie polskiego powieściopisarza Jerzego Żuławskiego, podobnie jak u Verne’a wystrzeleni w kapsule z armaty. Na tym kończy się lista podobieństw, bo Żuławski w swojej „Trylogii księżycowej” buduje całą historiozofię, w której dostrzec można podobieństwa z motywami biblijnymi. Czy na tym polega główny atut cyklu? Bynajmniej – gdy w kolejnych tomach autor stara się dopowiedzieć swój zamysł, staje się nieco irytujący. Natomiast to, co najlepsze, udało mu się w pierwszej części: „Zbudować cały olbrzymi świat z próżni i kamienia, z czerni i bieli i prowadzić przez tę martwą pustynię ludzi, zamkniętych w żelaznym wozie, ukazując ich wysiłki, ich walkę tak, by czytelnik czuł się naprawdę przeniesiony na Księżyc i do głowy nawet mu nie przyszło, jakie to niebezpieczeństwa monotonii, ubóstwa zagrażały podobnie zamierzonej akcji” – tak, niezwykle trafnie, opisał osiągnięcia Żuławskiego w przedmowie do książki Stanisław Lem.
Krok w tył dla wyobraźni
Siła powieści Jerzego Żuławskiego wynikała z konsekwencji, z jaką konstruował on nie tylko samą fabułę, ale również jej tło, które oparł na rzetelnej znajomości astronomii. Dość powiedzieć, że do książki dołączona jest szczegółowa mapa, narysowana przez samego autora. By lepiej poznać miejsce stworzonej przez siebie akcji, Żuławski osobiście podpatrywał Księżyc w Obserwatorium Krakowskim. Korzystał też z konsultacji astronoma Józefa Zajączkowskiego i przestudiował wiele źródłowych prac. Zdarzają się wprawdzie w tekście informacje błędne, np. o istnieniu powietrza na Księżycu, ale o takich uchybieniach możemy mówić dopiero z dzisiejszej perspektywy. Za to obraz powierzchni naszego satelity pisarz oddał z zadziwiającą zgodnością ze stanem faktycznym.
Oczywiście Żuławski nie mógł być tak blisko prawdy o księżycowej rzeczywistości jak np. tworzący pół wieku później Arthur C. Clarke, u którego opis podróży w przestrzeni kosmicznej, zawarty w powieściach i opowiadaniach z lat 50., niemal pokrywa się z tym, czego kilka lat później dokonali astronauci. W „Prelude to Space” (1951) pisarz wyprzedza nawet swój czas, projektując coś w rodzaju kosmicznego wahadłowca, który to pomysł zrealizowano dopiero w latach 80. Ponadprzeciętna wiedza Clarke’a nie dziwi jednak specjalnie, jeśli weźmie się pod uwagę jego biografię. Był to przecież jeden z największych propagatorów kosmonautyki, pomysłodawca stacji orbitalnych, który w dodatku stworzył podwaliny pod dzisiejszą technikę satelitarną.
Równolegle do tych wizji, tak silnie splecionych z nauką, powstawały dzieła, w których Księżyc pozostawał przede wszystkim tajemnicą z dziedziny metafizyki. Tak jest chociażby w opowiadaniu „Nieznane formy” Clive’a Staplesa Lewisa, w którym atmosfera grozy budowana jest przez podejrzenie istnienia na Księżycu jakiejś bliżej nieznanej, niebiologicznej formy życia. Dopóki Armstrong nie postawił tam swojej stopy, pisarze chętnie na te tematy debatowali. Dziś Księżyc został trochę z tej tajemnicy odarty. Przynajmniej dla ludzi pióra, którzy stracili inspirację dla swojej wyobraźni i muszą szukać dla siebie nowych miejsc w kosmosie. „Mały krok człowieka” dla romantycznych wizji podróży w nieznane okazał się krokiem w tył.
Czyli powrót do krainy dzieciństwa. Pytanie tylko, czy udany. I w ogóle możliwy…
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.