Jak nakarmić gości, gdy lodówka pusta, czyli rzecz o szkolnych lekturach. W sam raz na nadchodzący nowy rok szkolny.
Oczywiście dzieci nie muszą dziś zaczynać swojej przygody z literaturą od Marii Kownackiej czy Wandy Chotomskiej. Może faktycznie nawet nie powinny, by z krzykiem nie uciekały przed telewizor na widok książki. Ale krasnal Hałabała nie jest objęty (jak sześciolatki) szkolnym obowiązkiem. Można w tym wypadku mówić co najwyżej o sentymencie i przyzwyczajeniu, które jest drugą naturą człowieka. A nauczyciel też człowiek. Literatura dziecięca zmienia się wraz z językiem i światem, w jakim maluchy dorastają, nie można jednak przyjmować automatycznego założenia, że wszystko, co zostało napisane, zanim Polak został papieżem, nadaje się do kosza. Zawsze warto zachować zdrowy rozsądek i złoty środek w doborze lektur. Bo nie zaszkodzi, gdy maluch wie, co to kałamarz.
„Potop”, czyli „mało odkrywcza chała”
Szkolny kanon to temat elektryzujący i niebezpieczny. Wysadził w powietrze niejednego ministra. Ostatnio Romana Giertycha, który Gombrowicza zastąpił Dobraczyńskim. Gdy w sierpniu 2007 r. prof. Ryszard Legutko, ówczesny minister edukacji, sprzątał po poprzedniku listę lektur, obok „postępowego” autora „Ferdydurke” wpisał tam także „anachronicznego” Wiktora Gomulickiego i jego „Wspomnienia niebieskiego mundurka”. Ileż wokół tego było kpin i żartów, głównie dotyczących języka, jakim napisana została ta „ramota”. Ministra powszechnie krytykowano, mało kto odważył się natomiast zadać pytanie, gdzie należy ustawić granicę, za którą utwór traci prawo bytu w kanonie lektur? Czy mieści się jeszcze przed nią na przykład Henryk Sienkiewicz?
Stanisław Bortnowski, zmarły przed miesiącem wybitny metodyk z UJ, dziesięć lat temu prowadził badania nad faktycznym czytelnictwem wśród licealistów. Wynikało z nich, że „Potop” przeczytało dobrowolnie wcześniej 11 proc., jako lekturę obowiązkową – 17, fragmenty – 34, pozostali zaś – czyli 38 proc. – ani strony. Bo Trylogia to ich zdaniem „nuda, nuda, nuda, koszmar, mało odkrywcza chała, brak szybkiej akcji, tyle opisów, trudny język, nie pasuje do dzisiejszego świata”. Problem – rok po zmianie rządów z PiS na PO– PSL – rozwiązano w stylu Aleksandra Macedońskiego, praktycznie likwidując listy lektur, a dając wielką swobodę wyboru nauczycielom. „Potop” przestał być w liceach obowiązkowy.
Warto zatrzymać się nad argumentem, że z większości klasycznych lektur trzeba było zrezygnować, bo są napisane martwym językiem, a tekst zatracił kontakt ze współczesnością. Równie dobrze można (a nawet trzeba) ten argument odwrócić. To współczesny język bez klasyki traci kontakt ze swoim kulturowym „twardym dyskiem”. Język zakorzeniony jest w literaturze, w cytatach, odniesieniach, obrazach. Zrozumienie rodzimej historii, sposobu myślenia przeszłych pokoleń, motywacji ludzi, emocji im towarzyszących, nie jest możliwe bez znajomości polskiego idiomu, kodu zapisanego w kilkunastu najważniejszych książkach. Erozja literackiej polszczyzny postępuje błyskawicznie, nie tyle na skutek ekspansji angielskich wtrętów (English w wersji „globisz”), co postępującego ograniczania podręcznego słownika wyłącznie do tego, co znajduje się w używanej na co dzień „pamięci operacyjnej”.
Biała flaga na maszt
Ma w tym niestety swój udział sukcesywne „odchudzanie” kanonu. Ostatnie, dokonane sześć lat temu, przypominało cięcie „do kości”. Rok szkolny tuż przed tą zmianą zakończył się skandalem. Napisanie gimnazjalnego egzaminu końcowego w 2008 r. wymagało znajomości dwóch z czterech lektur obowiązkowych – „Kamieni na szaniec” i „Syzyfowych prac”. Skończyło się to potężną awanturą, rodzice i nauczyciele z wielu szkół domagali się unieważnienia egzaminu, uzasadniając, że uczniowie tych lektur… nie zdążyli przerobić.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.