Między fizjologią a metafizyką, między liryzmem a realną stroną życia bez złudzeń toczy się akcja spektaklu „Jakobi i Leidental”.
Andrzej Karolak /Foto Gość
Jacek Braciak (po lewej) i Michał Sitarski prezentują specyficzne poczucie żydowskiego humoru i obyczajów
Niewątpliwie wszystkie spektakle Hanocha Levina dałoby się sprowadzić do wspólnego mianownika, ale byłoby to za proste. Co sprawia, że publiczność wychodzi z jego sztuk tyleż ubawiona, co poruszona?
Najprościej można to nazwać umiejętnością dotarcia do istoty człowieczeństwa. Bo człowiek składa się z tego, co piękne, nieuchwytne, mistyczne, ale też i z tego, co brzydkie, wstydliwe, związane z fizjologią, od której nikt nie ucieknie, a co chciałby ukryć, nawet przed sobą. A Levin na przekór wszystkim odkrywa to bezceremonialnie.
Choć urodził się w Tel Awiwie, korzeniami związany jest z Polską. Jego rodzina pochodziła spod Opoczna, jednak ja w jego twórczości silnych koneksji z naszym krajem nie widzę. Raczej doceniam uniwersalizm, odkrywanie zwykłych dramatów i poczucia samotności jego bohaterów. A nade wszystko: różnorodność materii scenicznej, dającej pole do popisu wyobraźni reżyserskiej.
Fabuła jest prosta: dwaj przyjaciele Jacobi i Leidental (Jacek Braciak i Michał Sitarski) od lat spędzają czas, grając w domino i pijąc herbatę. I nagle w dniu 40. urodzin Jacobi postanawia zmienić swoje życie, zrywając nużący go związek w nadziei na spotkanie fascynującej przygody.
Poznaje kobietę, Rut, która podaje się za aktorkę. Pozostawiony sam sobie Leidental stara się za wszelką cenę uczestniczyć w życiu przyjaciela. Nadzieja na lepsze życie, na miłość nie przynosi spełnienia. Rozczarowanie sprawia, że przyjaciele wracają do swoich rytuałów.
Spektakl wystawiony w Teatrze Powszechnym to gatunek trudny do sprecyzowania. Utalentowany reżyser Marcin Hycnar wpisał w groteskową formę cały tragizm egzystencji ludzkiej. Hycnar wydobył z tekstu najdrobniejsze niuanse, tworząc opowieść o kondycji świata i jednostki.
Świat stworzony przez Levina to mikrokosmos, gdzie zagubieni szukamy swojego miejsca. Świat w miniaturze, co podkreśla scenografia w kształcie dziecinnego pudełka autorstwa Julii Skrzyneckiej. To mimodram i klaunada, a najsmutniejszą postacią w cyrku jest właśnie clown.
Reżyser, posługując się elementami kabaretu, dobrał do farsowo ustawionych piosenek muzykę współczesną Czesława Mozila. Całość dzięki charakteryzacji doskonale prowadzonych aktorów prowadzi nas w stronę teatru absurdu, rodem z Ionesco czy Becketta.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.