Różnorodność tradycji związanej z Bożym Narodzeniem na Górnym Śląsku świadczy o jej dawności - wskazuje publicysta i znawca regionu Marek Szołtysek. Ma też swoje dwa filary - prezenty przynosi nie aniołek, a Dzieciątko, a jedną z głównych potraw są makówki.
"Jest jedna rzecz, która charakteryzuje Ślązoków. To jest Dzieciątko, czyli mały Jezusek, który przynosi prezenty na Wilijo. Tego nie ma nigdzie na świecie, tego nie ma nawet w niektórych częściach Śląska, np. na Śląsku Cieszyńskim. Oni mają aniołka. Czemu? Bo Śląsk Cieszyński miał dużo elementów z ewangelików, to Dzieciątko im się kojarzyło z katolikami" - mówił Szołtysek podczas niedawnej imprezy "Śląsko Wilijo" w Górnośląskim Parku Etnograficznym w Chorzowie.
"To jest tradycja, która przyszła na Śląsk z Czech. Wzięła się od Jezulatka, czyli od cudownej figurki Dzieciątka na Malej Stranie w Pradze. To się strasznie rozpowszechniło, ten kult Dzieciątka, na całe Czechy i na Śląsk. Ale na Śląsku zostało, a w Czechach zaginęło - jeszcze może promil ludzi wie, o co chodzi z tym Dzieciątkiem" - zaznaczył badacz.
Dzieciątko przeważało w tych częściach regionu, gdzie dominował katolicyzm. To z tą tradycją związane jest życzenie - "Bogatego Dzieciątka". "Mnie się wydaje, że pośród bogactwa śląskiej kultury, tego Dzieciątka trzeba pilnować". "Dzieciątko, albo śmierć - śmierć oczywiście kultury śląskiej. Pilnujcie Dzieciątka!" - zaapelował Szołtysek.
Podkreślił, że kultura śląska to w znacznej mierze kultura miejska, w której - mimo różnorodności - nie wykształcały się aż tak efektowne elementy, a przez to łatwiejsze do zachowywania, jak np. obecne w okolicznych kulturach wiejskich obyczaje związane z kolędowaniem - Herodów czy Bałamutów.
"To jest pytanie, jak te szczegóły śląskiej kultury wyakcentować - tę intymność domową. Bo to była ta rodzinność, która nie pozwalała w czasie Wigilii wyjść z domu czy nawet wstać od stołu" - wyjaśnił. To z tej przyczyny na Górnym Śląsku nie stawiano talerza dla zbłąkanego wędrowca - bo takich nie było, a nawet jeśli byliby, nie miałby im kto otworzyć. Aż do Pasterki.
Niektóre śląskie tradycje wigilijne według Szołtyska sięgają kilkuset lat. Już bowiem w księgach z XII wieku pojawiają się wzmianki, że "jadano tam w wigilię narodzenia pańskiego" - bez szczegółów. Najprawdopodobniej jednak - zdaniem badacza - ówcześni zaczynali zupą z nasienia konopnego gotowaną z kaszą, która do dzisiaj nazywana jest konopiotką lub siemieniotką.
Konopiotka, czyli wywar z tłuczonych konopi, to ciągle jedna z najważniejszych świątecznych potraw w regionie. Konopie trzeba potłuc, zalać wodą i gotować. Aby zupa nie była gorzka, należy tak długo wylewać wodę i tłuc konopie, aż wywar będzie prawie czysty. Dodaje się kawałek cebuli, listek bobkowy, zagotowuje się i zagęszcza mlekiem z mąką. Podaje się z krupami, czyli kaszą - na słodko lub na słono. Czasami na Śląsku je się też siemieniotkę - z siemienia lnianego.
Zupy te - ze względu na swój specyficzny smak - często są jednak zastępowane: barszczem, grzybową. Czasem też karpie zastępowane są innymi rybami. Pierwotnie to właśnie inne niż karpie ryby słodkowodne dominowały na śląskich wigilijnych stołach - jako że samo słowo Śląsk oznacza miejsce podmokłe, ze stawami, mokradłami, gdzie hodowało się i łowiło wiele ryb.
Przed wiekami nie było na Górnym Śląsku karpi, które dotarły tam stopniowo z Dolnej Austrii przez Czechy, początkowo jako kapry, podobnie jak nazywali je Czesi. Potem prawdopodobnie właśnie ze Śląska karpie dalej rozpowszechniły się po Polsce. A gdy do regionu dotarła kolej żelazna, zaczęły docierać nią - z Niemiec - ryby tanie, czyli śledzie. Śledzie to zatem też pewna śląska tradycja świąteczna - tyle że młoda, ma 120-130 lat.
Mało kto jednak zastępuje w regionie czymkolwiek makówki. Przed laty robiło się ich ogromne ilości i jadło aż do Trzech Króli. Dawniej były to słodkie bułki, krojone w drobne kawałki i mieszane z gotowanym makiem - na wodzie, by potrawa nie skisła, nie zepsuła się. "Teraz ludzie mają się lepiej i nie robią ich w wannach - nie muszą tego jeść przez dwa tygodnie, tylko przez dwa, trzy dni. W związku z czym pozwalają sobie zrobić to na mleku, które skiśnie, ale oni wcześniej to zjedzą" - wyjaśnił badacz.
Jak mówił, jedni robią je na zwykłym chlebie, inni na zwykłych bułkach, chyba najwięcej kupuje do makówek słodkie bułki - chałki. "A u mnie doma to się tego na niczym kupnym nie je, ino już od prababci czasów robi się takie ciasto, jak na kołocz, rozwałkowuje się dość grubo, robi się takie kulki i rozkłada na posmarowanej masłem blasze. Piecze się to późno wieczorem, jak dzieci już śpią, bo tak to by wszystko zeżarły - taki zapach idzie" - przestrzegł Szołtysek.
Zaznaczył, że w jego domu nadal robi się na tyle dużo makówek, by np. nie gotować już świątecznych obiadów. "My cały czas jemy same te makówki - to było tak u mojej babci, prababci i my w jakimś sensie to kultywujemy. I dalej moje dzieci to samo jedzą - dla nas te święta nie są więc takie drogie: jemy po prostu te makówki, te ryby, co zostały z Wigilii i koniec" - żartował badacz.
Problem z różnorodnością może pojawiać się jednak chociażby przy czymś takim, jak świątecznym kompocie. "Jedni robią kompot z suszonych na jesień owoców, ale już sąsiadka zza ściany może zareagować: kaj takie coś, my takiego nigdy nie robili. I to jest typowe dla Śląska. Np. kompot z tego suszu mógł być dla tych, co nie jedli moczki (czyli gęstej słodkiej zupy z bakalii i suszonych owoców zmieszanych z rozmoczonym, zagotowanym i duszonym piernikiem - PAP)" - wskazał publicysta.
Zaznaczył, że są rodziny, które robią i moczkę i kompot z suszu. A jeszcze inne robią tzw. "bryję" - tylko z owoców suszonych, albo rodzaj rozwodnionych konfitur, które w niektórych miejscach też nazywano moczką.
"Ale ta śląska wigilia nam się kurczy. To trzeba powiedzieć. Siemieniotkę to na moje rozeznanie je ze 20 proc. ludzi. Rybę jedzą wszyscy, najczęściej jest to karp, ale różnie. Bo to, co jest charakterystyczne dla śląskiej wigilii, to jej starość, a przez to jej wariabilność - tysiące odmian tego jedzenia. Te dwa filary śląskiej tradycji to makówki no i Dzieciątko - i to mi się wydaje, zostanie najdłużej" - podsumował Szołtysek.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.