Śląskość świadoma, wrodzona estetyka Ślązaków, campanilismo… - z publicystką, psycholożką i pisarką, Bernadetą Prandzioch, rozmawia Piotr Drzyzga.
- Nasza rozmowa pewnie i tak zostanie zdominowana przez "tematy śląskie", ale na początek, jako prowadzący Bojkobloga, chciałbym zapytać o baśń. Ma Pani jakąś swoją baśń numer jeden z dzieciństwa? Pisuje Pani opowiadania - czy baśnie jakoś Panią inspirują? Co baśnie nam dają? Mogą dać? Po co są...
- To ciekawe, że pyta Pan o to akurat teraz. Muszę przyznać, że nie – nigdy nie miałam ulubionej bajki. Ale uwielbiałam ich słuchać, przynajmniej do momentu kiedy sama nie nauczyłam się czytać i przestałam potrzebować pośredników w dostępie do baśniowych światów. Żadna natomiast nie zapadła mi szczególnie w pamięć.
Dopiero teraz odkrywam je w pewnym sensie na nowo, ale nie w przestrzeni literackiej, a w mojej pracy psychologicznej. Baśnie mają duży ładunek terapeutyczny, opisują archetypy, wzorce kulturowe, najczęstsze schematy, powielane bez względu na czasy i okoliczności. Czasem łatwiej jest nam zrozumieć własne położenie, odwołując się do znanych z dzieciństwa opowieści. Dlatego zaczynam doceniać wykorzystywanie kontekstów zawartych w baśniach w pracy z pacjentami. Okazuje się, że do baśni czasami trzeba dojrzeć.
- Tak sobie myślę, że śląskość dla każdego z nas najpierw jest rodzinna. Doświadcza się jej w rodzinie - przez imprezy, wice, rodzinne anegdoty, kołocze itd. Ale w pewnym momencie człowiek orientuje się, że jest przecież jeszcze śląskość pozarodzinna (książkowa, filmowa, kulturowo-historyczna). Miała Pani taki moment, w który to zauważyła? Co to było?
- Ta śląskość świadoma, bo tak ją nazywam, przyszła relatywnie późno – już na studiach. Olśnieniem była dla mnie lektura „Wniebowstąpienia Lojzka Lapaczka ze Śląskiej Ostrawy” Oty Filipa. Czytałam i myślałam: nareszcie ktoś czuje dokładnie tak jak ja, ma te same dylematy, tak samo przeżywa swoją tożsamość i jeszcze tak wspaniale o tym pisze. Krótko potem moje teksty zaczęły pojawiać się w Nowej Gazecie Śląskiej. To był bardzo ważny dla mnie czas – uczyłam się dziennikarskiego fachu (a było do kogo!), ale przede wszystkim kształtowałam własne przeżywanie śląskości poprzez wszystkie przeczytane książki, o których w ramach cyklu pisałam. Gdybym teraz – z perspektywy czasu – miała wskazać te, które miały na mnie największy wpływ, to byłyby to chyba „Listy z Rzymu” i „Myśleć Śląsk”. Dużo zmieniły w moim myśleniu i pozwoliły mi się na zawsze wyzbyć śląskich kompleksów.
- Z edukacją regionalną u nas raczej kiepsko stąd też najwięksi nawet regionaliści i pasjonaci natykają się na rozmaite śląskie niespodzianki i nowe odkrycia, o których wcześniej nie mieli pojęcia. Co Panią zaskoczyło, poraziło w czasie lekturowych i publicystycznych wycieczek w śląskość?
- Najbardziej chyba zdumiała mnie i – wbrew pozorom – rozmach Śląska, co przejawia się w myśleniu, twórczości, języku, architekturze. Ale wiele z tego niestety utraciliśmy. To nawet lepiej widać kiedy się podróżuje. Od kilku miesięcy jeździmy z chłopakiem po Górnym Śląsku niemalże miasteczko po miasteczku i w niektórych miejscach wciąż – mimo zniszczeń, wojny, przesiedleń i wielu przykrych rzeczy, które Śląsk spotkały – można tam ten rozmach dostrzec. W promieniu 10km od Raciborza jest co najmniej kilkanaście naprawdę okazałych pałaców. Większość z nich to oczywiście dzisiaj ruiny, mimo że niektóre zostały wybudowane jeszcze w renesansie. Ale proszę sobie wyobrazić ten Śląsk sprzed wieku – jaka to musiała być bogata i fascynująca kraina! Roczna podróż po Śląsku AD 1930, to takie moje wielkie, choć nierealne marzenie…
- Ludzie gór, ludzie morza, ludzie pustyni… - czasem w taki właśnie sposób określa się jakąś grupę etniczną. Nie ma Pani wrażenia, że my, Ślązacy, jesteśmy „ludźmi regionu”? Że bardziej „myślimy Heimatem” niż państwem? Z czego to wynika? Skąd się bierze to nasze przywiązanie, miłość do małej ojczyzny? To nadawanie jej tak wielkiego znaczenia…
- Chyba nie ma w tym wielkiej tajemnicy, jest raczej pragmatyzm. Ludzie potrzebują stałości, punktu odniesienia. Myślę często w tym kontekście o moim pradziadku, który sto lat temu zamieszkał na Załężu. Nie wyprowadzając się do śmierci z jednej kamienicy, trzy razy doświadczył zmiany państwowości. Na zmianę był motorniczym w tramwajach niemieckich i polskich – jeżdżąc wciąż po tej samej trasie. Jak tu się przywiązać do jakiegokolwiek państwa? Pozostaje ziemia, dom, okolica. Dzwony na kościele i kości na cmentarzu. No właśnie – dzwony. Jest taki włoski termin campanilismo, pokrewny naszemu Heimatowi, który granice ojczyzny ustanawia tam, gdzie sięga brzmienie kościelnych dzwonów. To wydaje mi się najbliższe śląskiemu doświadczaniu ojczyzny. I myślę, że to przywiązanie do niewielkiego skrawka ziemi zamiast jakiejś abstrakcyjnej ojczyzny-matki jest ważniejsze, bo z niego rodzi się troska o to, co najbliższe.
- Jest Pani związana z Reflektorem – cieszącym się sporą popularnością ogólnopolskim czasopismem kulturalnym rodem z Katowic.
- Reflektor to świetny dowód na to, że warto robić to, co się naprawdę lubi. Zaczynaliśmy od internetowego czasopisma, które redagowała grupka studentów. Dzisiaj mamy dość stabilną pozycję, grono naprawdę świetnych dziennikarzy, sporą grupę odbiorców, a w dodatku regularne dofinansowania ministerstwa kultury. Wszystko zaczynało się od Śląska i choć teraz to o wiele bardziej ogólnopolskie czasopismo - bo piszemy o wielu sprawach spoza regionu - Śląsk dalej zajmuje w tym wszystkim szczególne miejsce. Znowu wrócę do lokalności. Ona od początku była dla nas niezwykle ważna, ustawiała optykę, mimo że nie wszyscy z nas - piszących - byli stąd. Nie trzeba być Ślązakiem, żeby dostrzec jak Śląsk się zmienia. To fascynujący proces, nic dziwnego, że ludzie chcą to obserwować, chcą w tym uczestniczyć.
- Pisuje Pani opowiadania, które były publikowane m.in. na łamach „Chimery”, czy „Nowej Fantastyki”. Czuje się Pani pisarką? Pracuje nad dłuższym tekstem? Powieścią?
- Nie wiem, w którym momencie zaczyna się być pisarzem, ale wiem na pewno, że ja do niego jeszcze nie dotarłam. Chociaż mam nadzieję, że kiedyś będę mogła Panu powiedzieć, że coś się w tej kwestii zmieniło. Może kiedy ta powieść, która czeka w wirtualnej szufladzie, znajdzie wydawcę? Kto wie...
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.