Najczęściej słyszą, że są „trudną młodzieżą”. Brawa pozwalają im uwierzyć, że życiowe role mogą zagrać zupełnie inaczej.
Ciemno wszędzie, głucho wszędzie… – Co to będzie? Co to będzie? – pyta trwożnie chór z drugiej strony sceny. Wiktoria w powłóczystej białej szacie zaczyna czarować młodą publiczność, zabierając ją w świat Mickiewiczowskich „Dziadów”, gdzieś na spowity mgłami litewski cmentarz. Dziewczyny grają z zaangażowaniem – nie ma lipy. Widać, że w te kilka scen wkładają sporo serca.
Zanim była scena
Zaliczyły już kolizję z prawem, nierzadko ciągną za sobą bagaż doświadczeń – myślę, że sensowniej, tym bardziej, że zdanie następne znów ma „siebie”. I w oczach ludzi, widzą swój obraz odbity jak w krzywym zwierciadle: „Uwaga, dziewczyna z MOW-u!”.
– One nie znalazły się przypadkiem w ośrodku, a emocje, które w nich są, nie znikną z dnia na dzień. Na scenie jednak znajdują dla nich ujście. Jest w nich też wiele zranień, bólu. Sztuka staje się katalizatorem dla tego wszystkiego, co jest w ich wnętrzu – przyznaje Renata Aniserowicz z jastrowskiego Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego nr 2, która z dziewczynami przygotowywała spektakl. Polonistka od ćwierć wieku, pedagog całym sercem i umysłem, ze wzruszeniem patrzy na swoje dziewczyny, które – jeszcze niesione oklaskami i pochwałami – teraz pracowicie zamiatają scenę z liściastej dekoracji i pakują co się da w wielkie plastikowe worki.
Pracuje z nimi od czterech lat. Na początku zaproponowała im teatr. – „Dziady” to nasze trzecie przedstawienie. Dziewczyny aż się palą. Już podpowiadają: a może „Romeo i Julia”? A przecież trwają próby do „Opowieści wigilijnej”, potem idzie „Mały Książę”, potem chcemy robić coś dla dzieciaków. Repertuar zaklepany na co najmniej dwa sezony. I to one układają mi ten program, nie ja – mówi z nutką dumy.
Nie takie najgorsze
– Pracy było dużo. Każda dziewczyna miała swoje pomysły, inne zdanie, czasem się nie dogadywałyśmy. A ja czasami wybucham. Najczęściej denerwowałam się na panią Renatkę. Jak mnie poprawiała, podpowiadała, mówiła, co mam robić – bunt. Sporo mnie kosztowało trzymanie nerwów na wodzy – nie ukrywa Guślarz, który zdążył już przeistoczyć się w rezolutną nastolatkę. Tego uczyć się musi nie tylko na scenie.
– Ciężko mi przychodzi słuchanie zdania innych. Pracując nad sztuką, uczę się, że warto ugryźć się w język także poza próbami – dodaje. Bo właśnie o to chodzi, by pracując nad przedstawieniem, uczyć się czegoś więcej niż tekst. – Teatr, scena, aktorstwo – to na nowo je socjalizuje, uczą się tysiąca nowych dla nich rzeczy, chociaż nawet nie zdają sobie z tego sprawy: punktualności, wyciszenia się, podporządkowania. Czasami trzeba kogoś wyrzucić z zespołu. Czasami się ścieramy. Wiktoria jest świetna na scenie, ale jest też bardzo uparta, bardzo harda, niezwykle źle przyjmuje uwagi. Ja mówię: „Proszę więcej gestykulacji”, a w niej już się wszystko gotuje. Bywa więc różnie – opowiada pani Renata.
Spektakl zrealizowany we współpracy z Powiatowym Ogniskiem Pracy Pozaszkolnej w Złotowie dla dziewczyn znaczy więcej niż sposobność realizowania aktorskich ambicji. – Ludzie zmieniają zdanie o nas. To ważne. Jesteśmy „dziewczyny z MOW-u”, ale nie takie najgorsze. Każdy może się zmienić, naprawdę, my też mamy na to szansę. Potrafimy zrobić coś dobrego – zapewnia Wiktoria. – Nie miałyśmy lekko, mamy masę problemów. A teraz pokazujemy, że mimo wszystko dajemy radę i właściwie jesteśmy fajne – dodaje ze śmiechem.
Mickiewicz resocjalizacyjny
– Właśnie dlatego przyszłyśmy tutaj, żeby wyrwać się ze schematu: coś się nie udało i koniec, już zawsze będziesz najgorsza – dopowiada Julia, która nadal jest Widmem. Chowa się za trupim makijażem i rozczochranymi włosami.
– Na początku było mi ciężko. Światła, obcy ludzie na widowni, wszyscy patrzą – trema mnie zjadała. Ale teatr jest świetny. Wchodzę na scenę, wkładam maskę i nie jestem już tym, kim byłam 5 minut wcześniej. Wszystko się zmienia: ludzie cię słuchają, ktoś w końcu cię zauważa – powoli, z namysłem, szukając odpowiednich słów, składa w całość wrażenia. Przyznaje, że z własnej woli po Mickiewicza raczej by nie sięgnęła wcześniej. – Do tego trzeba dorosnąć, mieć coś w głowie – mówi. Nie ona jedna ma z „Dziadami” problem.
– Czwarty rok uczę dziewczyny i nie było jeszcze rocznika, który przeczytałby „Dziady” od początku do końca. Pomyślałam, że może zrobimy coś, co pomoże go przełknąć – wyjaśnia pani Renata. Aktorkom zaś przyda się w resocjalizacji. – Najpierw czytałam im sceny na próbach i tłumaczyłam każdą po kolei. A dziewczyny pytały, bo nie wszystko mieściło się w ich rozumieniu sprawiedliwości. „Czym zawiniła ta młoda dziewczyna? Tym, że nie chciała wyjść za mąż?” – pytały. I była rozmowa o godności, o tym, że nie wolno bawić się drugim człowiekiem, że trzeba mieć szacunek dla jego uczuć, że miłość to zbyt poważna materia, żeby rozmieniać ją na drobne, że życie trzeba przeżyć, biorąc za nie odpowiedzialność, a nie lekko, łatwo i przyjemnie, bez oglądania się za siebie – wylicza pojawiające się wątki.
– Tłumaczę, gadam i widzę, że w ich głowach coś się dzieje, jakaś autorefleksja, jakiś rachunek sumienia. I o to chodzi – dodaje z uśmiechem.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.