Na DVD pojawił się najnowszy film Terrence’a Malicka – „Rycerz pucharów”. Bardzo źle przyjęty na festiwalu w Berlinie. Jakże niesłusznie.
Nie da się jednak ukryć, że to film trudny, manieryczny, nie tak piękny wizualnie jak poprzednie działa twórcy „Drzewa życia”. Warto jednak zauważyć, że akurat pewien styl, którego ten obraz jest skrajnym przykładem od zawsze był w filmach Malicka obecny, był dla niego charakterystyczny. Długie ujęcia, monologi zza kadru, nie zawsze pasujące do nich obrazy. „Rycerz pucharów” jest bezkompromisowym (zwłaszcza w odniesieniu do oczekującego „standardowej fabuły” widza) poematem filmowym.
W jednej z pierwszych scen filmu słyszymy opowieść o księciu, który zostaje wysłany do dalekiego kraju. Ma odnaleźć wielki skarb – perłę. Miejscowi jednak podają mu kielich z napojem. Zapada w sen i zapomina o perle. Głównego bohatera poznajemy gdy budzi go trzęsienie ziemi. Sytuacja dla niego graniczna, skrajna. Przebudzenie ma tu znaczenie nie tylko dosłowne, także metaforyczne, jest tematem filmu.
W monologach Ricka powracać będzie temat perły. Co zaskakujące przy tak otwartej formie, jaką ma ten obraz, obserwujemy w nim stałe powroty do pewnych wątków – symboli. To dzieło otwarte, a jednocześnie skupione, konsekwentne.
Główny bohater to odnoszący sukcesy scenarzysta (może alter ego samego reżysera, który w czasie milczenia pomiędzy „Niebiańskimi dniami”, a „Cienką czerwoną linią” - a był to okres 30 lat - był wziętym script doctorem - osobą, która na życzenie wytwórni poprawia scenariusze innych autorów). Widzimy go na spotkaniu ze współpracownikami w wytwórni filmowej, gdzie jest pytany czy można cokolwiek zmienić w jego tekście (w amerykańskim systemie produkcji filmowej nie jest to nic oczywistego).
Uczestniczy w kolejnych przyjęciach. Na jeszcze inne jest zapraszany. Utknął w świecie blichtru i sławy. Świecie o którym sam mówi, że wszystko tam jest możliwe, a spotkany na jednym z przyjęć gwiazdor kina mówi, że to świat, w którym nie ma zasad, są tylko okoliczności. Nade wszystko jednak jest to świat banalny i pusty. Z drugiej strony kuszący, biegnący ku kolejnym rozrywkom, podsuwający je.
Rick wspomina swoje romanse z kolejnymi pięknymi kobietami (w większości granymi przez wielkie gwiazdy współczesnego kina). Czasem przypadkowo spotkanymi w nocnych klubach. Powraca jednak motyw zamknięcia, klatki.
To także świat, który wypala. Główny bohater po powrocie do domu zastaje w nim włamywaczy. Nie reaguje w żaden sposób gdy Ci przystawiają mu pistolet do głowy. Budzi też u nich zdziwienie brak jakichkolwiek cennych rzeczy, kosztowności w jego mieszkaniu. Można więc osiągać wszystko i jednocześnie nie mieć nic.
Drugim powracającym motywem są stosunki z bratem i ojcem. Pierwszemu Rick próbuje pomóc, z drugim nie potrafi dojść do porozumienia, jakby stracił z nim kontakt. Jednak ciągle próbuje ratować piękno i wartości rodzinne (symbolizowane chociażby przez kwiaty z potłuczonego podczas jednej z awantur wazonu, które zbiera).
Dużą rolę gra też w tym filmie woda, symbolizująca oczyszczenie. Często jednak kamera jest gwałtownie w niej zanurzana. Jakby podczas potopu. Zagrożenie i szansa na odkupienie. Symbol niemal religijny. Cały film jest swoistą ekspiacją i modlitwą. Jeśli przyjmiemy wątek autobiograficzny, reżyser opowiada o sobie, o swoim milczeniu, niezależnie od przyjętej metody interpretacji - o zmarnowanym czasie.
Tym ciekawsze jest zakończenie. Rick wie, że czeka go nowy początek, że musi zacząć od nowa, jeszcze raz (w ostatnim zdaniu filmu pyta jak ma to zrobić).
Czy tak samo spogląda na siebie Terrence Malick? Czy jego filmy zupełnie się zmienią, a jego twórczość podąży inną drogą? Nie wiadomo. Na razie mamy możliwość obejrzenia jego nierozpoznanego arcydzieła.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.