W „Jestem mordercą” Maciej Pieprzyca nie po raz pierwszy w swojej twórczości wraca do sprawy Zdzisława Marchwickiego – Wampira z Zagłębia. Tym razem od ludzkiej strony.
Sprawa była bardzo głośna w latach 70. Dotyczyła seryjnego mordercy kobiet. Winnego znaleziono, osądzono, skazano i wykonano wyrok. Dziś jednak mnożą się w tej sprawie wątpliwości, które być może żywe były już wtedy. Wszystko to znajdujemy w filmie.
Łatwo dziś powiedzieć – władza musiała pokazać, że dba o obywatela. Dowieść, że w socjalistycznym społeczeństwie taki zwyrodnialec nie ma racji bytu. Organy ścigania w tak prestiżowej sprawie chciały koniecznie odnieść i ogłosić sukces. Ale przecież za złapaniem Wampira stali ludzie. Ludzie, dla których ta sprawa była szansą na lepsze życie (na początku filmu widzimy w jakich warunkach mieszka główny bohater – tuż obok torów kolejowych, gdzie każdy przejeżdżający pociąg grozi zdemolowaniem mieszkania).
Również na życie łatwiejsze – możliwość „załatwienia” telewizora (choć czekają na niego również zasłużeni artyści), paszportu. Na awans społeczny – zmienia się towarzystwo, w którym główny bohater się obraca, pojawią się przyjaciele w najbliższych szczeblach władzy, a nawet w Związku Radzieckim. Wreszcie spełnione są ambicje, pojawia się pewność siebie (także w życiu prywatnym), docenienie w pracy, możliwość realizacji na kierowniczym niemalże stanowisku.
Dlatego właśnie okazane przez przełożonych zaufanie staje się odpowiedzialnością, wyzwaniem, rodzi ambicje. Chęć wykazania się samemu (tłumaczenie artykułów opisujących metody współczesnej kryminalistyki). Próby korzystania z najnowszych rozwiązań technicznych.
A gdy to lepsze życie przychodzi trudno z niego zrezygnować. Nawet gdy pojawiają się wątpliwości, a do głosu dochodzi sumienie.
Wtedy pozostaje brnięcie w kłamstwo - usuwanie tych, którzy nie wierzą w oficjalną wersję, nawet przyjaciół (zespół śledczy głównego bohatera szybko zmniejsza się do połowy). Tuszowanie śladów świadczących o tym, że morderca mógł być kto inny. Zmuszanie podejrzanego do przyznania się do winy (aż do momentu gdy on sam ma wątpliwości czy naprawdę nie jest mordercą). Nawet jeśli do tego potrzebne jest udawanie jego przyjaciela. Okłamywanie siebie i rodziny, że sprawa jest rozwiązana, że ten właśnie człowiek – oskarżony – jest mordercą. Wreszcie przygotowanie szantażu sędziego, który – na podstawie zeznań i przedstawionych dowodów, a częściej poszlak - nie jest pewien winy podejrzanego. I nawet jeśli zebrany materiał nie zostaje użyty, to machina jest już wprowadzona w ruch. Główny bohater nie jest przecież jedyną osobą, która zajmuje się sprawą, którą obserwujemy.
Część z tych wątków to niestety klisze. „Jestem mordercą” to przecież ostatecznie kryminał. Kino gatunkowe. W najlepszym wydaniu. Zdecydowanie lepszy, ambitniejszy, głębszy, tam gdzie wygrywa – zaskakująco aktualna – opowieść o ludzkiej stronie śledztwa (także lękach społeczeństwa jak w znakomitej scenie pierwszej rozprawy sądowej). Trochę gorszym tam, gdzie jest zwykłym kinem klasy B.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.