Można traktować „Powidoki” Andrzeja Wajdy jako artystyczny testament wielkiego reżysera. Można również jako opowieść o powinnościach artysty.
Los, który spotkał Władysława Strzemińskiego zdaje się być bardzo aktualną przestrogą. Co jakiś czas pojawiają się wieści o kolejnych artystach, którzy stają się więźniami. Czasem politycznymi (na Ukrainie), czasem więźniami sumienia (w Iranie). Pozostają niezłomni i wierni swoim ideałom. Jak główny bohater „Powidoków”.
Stąd wniosek, że Andrzej Wajda chciał zrobić film będący jego artystycznym testamentem. Ale jednocześnie, opowieścią o powinnościach artysty.
Jest to więc historia człowieka, który ma swoją ideę, wizję sztuki. Broni jej za wszelką cenę. Jako artysta stale tworzy, nawet jeśli jego prace mają wylądować w magazynie muzealnym (nie wolno ich wystawiać). Pozostaje aktywny pomimo przeszkód
Jako człowiek nie poddaje się nowej, totalitarnej władzy. Ta z kolei, w odwecie za brak akcesu do nowej ideologii i prądu w sztuce, niszczy go. Odbiera środki do życia, funkcjonowania i pracy, godność.
Powstaje jednak obraz mocno spolaryzowany, czarno–biały, dwubiegunowy. Wspaniały Heros (nawet zbyt wspaniały, bez wad, biegnący z pomalowanymi kwiatami na grób żony, z którą przecież nie miał kontaktu), jego akolici (młodzi, piękni, zdolni, oddani mistrzowi aż do miłości) i ohydni siepacze stalinizmu.
Ciekawsze wydają się postaci drugoplanowe. Dyrektor muzeum uważający Strzemińskiego za najważniejszego polskiego artystę, przechowujący z magazynie muzeum jego prace, ale nie ujawniający swych poglądów publicznie z lęku przed konsekwencjami. Kadrowa jednego z zakładów, w których główny bohater jest zatrudniony. Podziwiająca jego prace (projekt sali neoplastycznej w łódzkim muzeum), ale zwalniająca go na polecenie władz. Tyle tylko, że te postacie pojawiające się w jednej – dwóch scenach. Bez szans na ukazanie prawdziwego dramatu ludzi „złamanych”.
Ale może tak miało być. Może ten film miał mieć taki właśnie, socrealistyczny (kierunek, przeciw któremu Władysław Strzemiński akurat najsilniej protestował) kształt. Być może reżyser chciał powiedzieć, że tak wyglądałaby jego twórczość gdyby nie pozostał wiernym sobie, jak bohater jego ostatniego dzieła.
Tylko to akurat myśl zuchwała. I zuchwałość ta film również gubi. Przecież jeżeli testament przybiera kształt wcześniej negowany, to jakoś neguje całe lata twórczości.
Oczywiście dorobku Andrzeja Wajdy zanegować nie sposób. Nie może tego zrobić nieudany film. Tym bardziej, że coś jednak zostaje. Rola Bogusława Lindy (zwłaszcza w scenie gdy Strzemiński odrzuca swoją godność, z głodu, gdy zostaje sam). I finałowa scena „walki” (okrutnego tańca) głównego bohatera z manekinami na wystawie sklepowej. Artysta, ze swoimi ograniczeniami, pokonany przez materię, która mu się nie poddała. Trochę jak Andrzej Wajda i jego ostatni film.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.