Film „Toni Erdmann” zdobył pięć Europejskich Nagród Filmowych i jest kandydatem do Oscara w kategorii filmów nie anglojęzycznych. Od zastanawiania się, co przynosi nagrody, ciekawsze jest jednak o tym, o czym ten film mówi.
Para głównych bohaterów to ojciec i córka. Ale pewnie nikt nie wpadłby na to, że są w ogóle spokrewnieni.
On jest wiecznym kawalarzem. Jego dystans do siebie można mierzyć w latach świetlnych. Poznajemy go gdy żartuje z dostarczyciela paczek, mówiąc że paczkę zamówił jego brat (oczywiście żadnego brata nie ma), który właśnie wyszedł z więzienia. Odbywał wyrok za wysyłanie w paczkach bomb. Takich żartów w jego wykonaniu jest w filmie więcej.
Ona jest korporacyjną harpią. Nie ma poczucia humoru. Wiecznie wisi na telefonie. Nie ma też więzi z rodziną. Woli udawać, że ma ważny telefon, niż obchodzić z najbliższymi urodziny.
„Gdzie popełniliśmy błąd?” pyta żonę pan Conradi, obserwując zachowanie córki.
Pozycja jego córki nie jest jednak tak dobra jak wygląda na pierwszy rzut oka. Nie jest niezbędna. Gdy przyjeżdża potencjalny wielki inwestor może jej zlecić opiekę nad żoną, która chce tylko zrobić zakupy. Na ważnym spotkaniu, do którego długo się przygotowuje, każdy może jej wbić nóż w plecy, zmieniając nagle koncepcję.
Jest jednak ważnym ogniwem w rozwoju strategii firmy. Decyduje o pracy setek ludzi. Me pewną władzę. Jednak jej świat jest zupełnie niezrozumiały dla ojca – weterana „pokolenia
By się do córki zbliżyć wymyśla on postać tytułową. Coacha sztuki życia z szerokimi znajomościami.
Świat korporacji okazuje się mu całkiem bliski. Są na przykład imprezy z narkotykami. Kiedy robi się na nich wulgarnie – zawsze można wyjść.
Ines nie ma jednak rodziny. W jej życiu panuje emocjonalna pustka. Bliskość zastępują romanse. Jak tu się bowiem przywiązywać do kogoś, kto w każdej chwili może być zwolniony? Jak odczuwać szczęście gdy nawet ojciec nie wie, czym ono jest?
To największa siła tego filmu. Nie ma w nim łatwych odpowiedzi. Świat płytkiej przyjemności bywa przecież pociągający. Praca w korporacyjnym managmencie – daje satysfakcję, władzę, zarobki, ładne mieszkanie, sekretarkę.
Córka podejmuje jednak grę ojca. Udaje, że go nie zna – choć może wcale nie jest udawane – by się do niego zbliżyć. On wchodzi w świat korporacji. Ona – choć kompletnie tego nie potrafi – śpiewa do akompaniamentu ojca (muzyka jest w jego życiu bardzo ważna, jest nauczycielem muzyki) piosenkę, która może jest jej życiowym motto, o tym, że miłość do siebie jest największą w jej życiu.
Oboje mogliby wzruszyć ramionami i powiedzieć „daremne żale, próżny trud”. Ale tego nie robią. Ich światy się potrzebują. Ojciec musi znać córkę, wiedzieć, że jest szczęśliwa, żyje w jakimś celu, by być spokojnym. Córka chce się nauczyć od ojca bycia szczęśliwą. Odnaleźć ojca w sobie.
Znajdzie go nie tylko w przezabawnej scenie urodzinowego przyjęcia. Ale również we wzruszającej scenie finałowej. Nie chcę tu pisać czym ten „pierwiastek ojca w córce” się okaże, ale pozwoli on obojgu przetrwać smutek pogrzebu członka rodziny i porozmawiać. Przeprowadzić naprawdę ważną rozmowę.
Sens życia to może temat banalny. Jednak znaleźć go i umieć o nim mówić bez patosu - już nie.
Czyli powrót do krainy dzieciństwa. Pytanie tylko, czy udany. I w ogóle możliwy…
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.